piątek, 23 października 2015

36. "To be, or not to be, that is the question" - National Theatre Live: Hamlet

"Czegóż bym się lękał?
To życie szpilki złamanej niewarte,
A dusza moja, jak on, nieśmiertelna."
Hamlet, Akt I, scena 4. 

Witajcie moje kochane pyzy! Jak tam Wasze życie? Ja już padam pod wpływem tych wszystkich tekstów, które muszę czytać na zajęcia. Jeżeli kiedyś będziecie chcieli przeczytać recenzję twórczości Polanyi’ego, albo Parsonsa to zrozumcie, że ode mnie nie usłyszycie pochlebnych recenzji. Ale powróćmy do milszej części tego wpisu… 

Jak pewnie wiecie, w marcu 2014 roku zakochałam się w National Theatre Live, ale niestety jakoś tak się złożyło, że przyszło mi czekać półtorej roku, aby znowu móc uczestniczyć w tym cudownym przedsięwzięciu. 15 października doświadczyłam tego dwa razy mocniej niż poprzednio, ponieważ nie było to zwykłe przedstawienie nagrane wcześniej i puszczone widzom w kinie, a prawdziwa transmisja prosto z Barbican Theatre! Wiecie już pewnie doskonale o czym będę dzisiaj do Was pisać, a więc nie ma co dłużej trzymać w niepewności tych, którzy wpadli tu przypadkiem i nie wiedzą. Dziś o Hamlecie z cyklu NTL

Macie już ciary? 
To dobrze! 

To dość zabawne, że mój drugi spektakl z NTL, także jest z Benedictem Cumberbatchem w roli głównej, ale uwierzcie mi, to nie było celowe zagranie. (A może jednak?)
Idąc na spektakl miałam już pewne oczekiwania. Frankenstein był fantastyczny i zrobił na mnie ogromne wrażenie, ale była to jednak adaptacja powieści. Tutaj obcujemy z Szekspirem, prawdziwym mistrzem dramatu.

O co z tym Hamletem naprawdę chodzi? 
Hamleta zna pewnie każdy. To postać tak głęboko osadzona w naszej kulturze, że trzeba się bardzo starać, żeby o nim nie słyszeć. Jednak gdyby ktoś zapytał nieznającego treści sztuki o czym jest, pewnie pojawiły by się tu niewątpliwie skojarzenia takie jak czaszka, albo słynne zdanie: "Być, albo nie być, oto jest pytanie". Jednak nie jest to w brew pozorom łatwa sztuka. Mi trochę zajęło, aby wciągnąć się w jej rytm i zrozumieć jak powinno się z nią dalej obchodzić. Czasem takie kulturowe wytężenie naszego umysłu jest potrzebne, aby zobaczyć, że mimo upływającego czasu nadal mamy do czynienia ze zjawiskami, o których pisał sam Szekspir i co najważniejsze, że nie są one nam wcale obce. 
Hamlet jest dramatem przedstawiającym nam strach i niemożność poradzenia sobie z kontrolowaniem własnych emocji. Hamlet czuje się opuszczony i niezrozumiany. Wie, że musi dokończyć to, co sobie postanowił, to co obiecał ojcu. Stykamy się tutaj ze stratą, ale też szaleństwem, które kierowane jest chęcią doprowadzenia wszystkich potyczek do końca. Nasz bohater nie jest sam pewny jak to wszystko rozegra, często błądzi i płaci za to ogromną cenę. Dostrzegamy w jego sposobie bycia ogromne zagubienie. On sam nie wie, czy jest już dorosły, czy może jeszcze jest dzieckiem. Z jednej strony chce zrobić wszystko sam, ale widzi, że momentami ta pomoc z zewnątrz jest mu ogromnie potrzebna. 

Strona artystyczna. 
Kim bym była gdybym nie wspomniała o całej otoczce, która towarzyszy nam w przedstawieniu. Teraz zostałam nie tyle wbita w fotel, co jeszcze głębiej. Po pierwsze, zupełnie nie spodziewałam się tak epickiej muzyki, która idealnie pasowała do każdej sceny. Nawet po opuszczeniu sali miałam ją cały czas w głowie i mam nadzieję, że niedługo gdzieś pojawi się soundtrack. Kolejną rzeczą, która spowodowała, że zaniemówiłam były efekty specjalne! I to nie jakieś błyskające światła, ale prawdziwe efekty, takie jakie możemy zobaczyć w filmach. W pewnym momencie na scenie rozpętała się prawdziwa burza, wszystko tam latało, do pałacu zaczął dostawać się gruz, a widz nie wiedział co się dzieje. Dopiero po przerwie mógł podejść do tego na spokojnie. Zaskoczyło mnie również podejście do całego tła i dekoracjami. Oczywiście mamy tu do czynienia z pałacem królewskim i przepychem, który w nim panuje. Ale mi bardziej chodzi o kostiumy aktorów, które momentami do tego kompletnie nie pasują. Gdy mamy wykwintną kolację, gdzie brat zmarłego króla ogłasza, że teraz to jego zadaniem będzie rządzić krajem, stroje wszystkich obecnych są typowe dla królewskiego dworu. Ochrona pałacu chodzi w typowych królewskich mundurach, ale kilka chwil później Hamlet chodzi w najzwyklejszym T-shirtcie. Gdy razem ze swoim przyjacielem Horacym znajdują się na cmentarzu, jest on w bluzie od dresu, a Horacy biega w koszuli w kratę. Strasznie mnie to rozczuliło. Nie wiem czemu, ale takie pomieszanie kultur wzbudziło we mnie zachwyt. Jak widać można połączyć nowoczesność z tradycjami, które ciężko jest już zmienić. I to jest właśnie coś charakterystycznego dla twórczości Szekspira. W swoich utworach daje on niesamowicie minimalistyczną didaskalię. Umieszcza on w niej tylko niezbędne informacje dotyczące sztuki. Nigdy nie znajdziemy w niej przesytu, dlatego tez pewnie nie denerwuje nas gdy twórca bawi się i przedstawia nam swoją własną koncepcję. 

Aktorem być.
Dla aktora możliwość zagrania Hamleta to ogromny zaszczyt. Wymaga ona wielkiego skupienia i zdolności aktorskich, ponieważ Hamlet nie jest postacią jednowymiarową. Skupia on w sobie mnóstwo cech charakteru, które bardzo trudno współgrają ze sobą w jednym ciele. Czy Benedictowi udało się stworzyć postać równie interesującą jak Victor Frankenstein? Moim skromnym zdaniem, zdecydowanie tak! Widać było, że nie gra on Hamleta, on nim był od pierwszej sekundy, gdy tylko pojawił się na scenie. Jego monologi zachwycały i sprawiały, że oczy nie mogły oderwać się od ekranu. Każda jego scena była miejscem do której mógł się przenieść i przeżyć zupełnie inne niż dotychczas życie. Interakcje miedzy aktorami były niezwykle prawdziwe i doskonale dało się odczuć z kim mamy trzymać, kogo nienawidzić, a z kim zwyczajnie możemy się przez chwilę pośmiać. Aktorzy jednym słowem byli rewelacyjni. Nie wiem jak oni to zrobili, ale podczas (prawie) trzygodzinnego występu nie zobaczyłam na ich twarzy poczucia zagubienia, znudzenia czy nawet zmęczenia. Widziałam jedynie pasję, zaangażowanie i miłość do aktorstwa. Jak mam być szczera to czerpię ogromną radość z oglądania ludzi na deskach teatru. Granie w teatrze jest o wiele bardziej wymagające niż w serialu. Nie ma tu powtórzeń, wszystko trzeba zrobić raz i perfekcyjnie. Wszystko jest tutaj bardziej realistyczne, ponieważ aktorzy przechodzą przez całą gamę emocji w sposób naturalny. Nie muszą na pstryknięcie palcem zacząć płakać, tutaj zaczynają płakać, bo przeżywają swoje historie wspólnie z bohaterami, którymi się stają. I właśnie dlatego zachwycam się, gdy widzę jak wiele pracy aktorzy wkładają w stworzenie całego spektaklu. Widać, że jest to dla nich ciężki wysiłek nie tylko umysłowy, ale i fizyczny. W momencie gdy stoją już na scenie i żegnają się z tobą, masz ochotę ich przytulić i pogratulować albo chociaż otulić kołderką w łóżku, bo wiesz, że wykonali kawał dobrej roboty. 

Czy ja aby nie przesadzam? 
Zastanawiam się trochę, jak to jest z tym moim wychwalaniem. Mam w sobie takie coś, że zawsze staram się znaleźć dobre strony nawet w najgorszej książce czy filmie, jednak czasami mi się to nie udaje i wtedy jestem zmuszona do wystawienia dziesiątki. Jednak jeżeli mam być szczera to uważam, że Hamlet jest trochę za długi. Pod koniec pierwszej części marzyłam aby zrobili w końcu przerwę bo nie jestem już w stanie wysiedzieć i się skupić. Może to była wina późnej godziny, albo ogólnego zmęczenia, ale miałam wrażenie, że to się nigdy nie skończy. Niektóre sceny dłużyły się niemiłosiernie, a niektóre były w ogóle niepotrzebne. Nie zrozumcie mnie źle, uwielbiam gdy filmy są odpowiednio długie bo można w naturalny sposób przekazać rozwój sytuacji, ale w Hamlecie niepotrzebnie to przeciągali. Mam też wrażenie, że twórcy wymyślili sobie jedno wielkie show, które miało zapierać dech w piersi, a jak wiadomo z takiego myślenia nic dobrego nie wychodzi. Wszystkie z założenia epickie sceny traciły na swej epickości, i dwudziesta piata epicka scena nie robiła już takiego wrażenia jak pierwsza, bo widz zwyczajnie dostał ich za dużo. Lubię przesyt, ale czułam się już tym trochę przytłoczona. Pod tym względem bardziej podobał mi się Frankenstein, bo był minimalistyczny i przez to bardziej widza zachwycało gdy ciało się coś wielkiego. Czy mimo to mam w spektaklu swoją ulubioną scenę? Mam i to aż dwie. Pierwsza to finalny moment wyjścia Ofelii z pałacu po gruzach. Ogólnie ta postać była dziwnie mdła. Niby aktorka grała wszystko poprawnie, ale jej bohaterka zdecydowanie nie miała w sobie woli życia. Czemu? Dlatego nie wiem, dlaczego ta scena wzbudziła we mnie taki zachwyt, ale tak właśnie było. Natomiast scena druga, która podbiła moje serce i pozostanie ze mną na długo to rozmowa Hamleta i Horacego z miłym panem grabarzem. Ubawiłam się przy niej niesamowicie.


Mimo ostatniego akapitu i tak jestem pod tak ogromnym wrażeniem tego spektaklu, że nie wiem co jeszcze mogę Wam tu napisać. Kocham NTL i gdybym tylko mogła, chodziłabym na te spektakle codziennie. Niestety jedyne co mi zostaje to odkładanie pieniążków na bilety i grzeczne czekanie aż nasze kina postanowią (albo dostaną zgodę) zorganizować emisję. Kocham też to, że nie ważne, na które przedstawienie z cyklu idziesz, dostajesz także masę zapowiedzi innych produkcji (Błagam niech As Yoy Like It do nas wejdzie bo zapowiadało się cudnie!) a także wywiady z aktorami i smaczki zza kulis. Jaki inny teatr zapewni Wam takie wrażenia?  

Moja ocena: 8/10 


Jeżeli byliście na Hamlecie to dajcie koniecznie znać jak Wasze wrażenia.