Witajcie kochani. Wiem, że dawno mnie tu nie było i prawdopodobnie szybko nie wrócę, gdyż jutro w szkole zebranie, a z moich ocen raczej rodzice zadowoleni nie będą - szlaban wyczuwam!
Postanowiłam zabrać się do recenzji ostatniego odcinka Doctora, jednak łzy leciały w zdumiewającej ilości, a ręce zachowywały się jak przed sprawdzianem z matematyki, więc recenzja jest dziś, a nie tuż po odcinku. Na wstępie jeszcze powiem, że nie jestem w stanie napisać normalnej recenzji, ze względu na zbyt dokładną analizę, która narodziła się w mojej głowie, więc notka została podzielona na pewne punkty, które będę starała się jak najdokładniej omówić.
Co tu dużo opowiadać, każdy chyba ma złe wspomnienia z tym oto jakże miłym panem scenarzystą. Do tej pory wytrzymywałam (jakoś) jego wybryki. Myślałam, że w ostatnim odcinku "Sherlocka" (którego na dobrą sprawę nie pisał, ale i tak mu się za to dostanie) pokazał już maksimum swoich umiejętności, ale nie. To jednak w tym epizodzie zdecydowanie przegiął! Problemy, które poruszam, dotyczą głównie jego pracy nad scenariuszem, nie tylko z tego odcinka ale i z ogółu jego pracy nad Doctorem. Jeżeli chcecie poczytać moich narzekań i wywodów, to zapraszam serdecznie.
DŁUGOŚĆ ODCINKA
Dlaczego finał był jednoodcinkowy? To moim zdaniem główny błąd tego sezonu! Końcówka była totalnie spaprana! Pędziła za szybko i trudno było się połapać co się w danej chwili dzieje i dlaczego. Może nie jestem fanką serialu jakoś strasznie długo, ale oczy jeszcze posiadam, by zauważyć, że wszystkie finały (Poza 6 sezonem, chociaż nie do końca, wyjaśnię to później) były dwu, lub nawet trzyodcinkowe. Dlaczego teraz Moffat wymyślił sobie, że na finał przeznaczy tylko 45 minut? Naprawdę nie było możliwości by zrobić dwa trochę bardziej dopracowane odcinki?
RIVER SONG
Może nie wiecie, ale cieszyłam się jak głupia, gdy okazało się, że postać grana przez Alex wraca! River jest jedną z moich ulubionych postaci kobiecych w serialu. Jest ona skomplikowaną personą, z poplątaną linią czasową, czasami trochę tajemniczą i umie utemperować trudny charakterek Doctora.
Jednak gdy się okazało, że w tym odcinku, jest tu już tą River z CAL'a, mało co krew mnie nie zalała. Tak chciałam byśmy mogli zobaczyć jeszcze wspólną przygodę Doctora i River, a tu proszę. A GDZIE TO, CO DZIAŁO SIĘ PRZED WYSŁANIEM JEJ DO BIBLIOTEKI? Gdzie danie jej śrubokrętu, powiedzenie imienia na ucho i zapewnienia, że jeszcze się zobaczą? Gdzie!? Wychodzi na to, że ta cała sytuacja musiała mieć miejsce pomiędzy "Angels Take Manhattan" a "The Name Of The Doctor" więc dlaczego jej nie widzieliśmy? (tak, wiem, że był od tego specjalny mini-epizod z 6-tego sezonu, ale w nim także tego nie zobaczyliśmy!) Przecież to było ostatnie spotkanie River z Jedenastym! Moffat miałby gotowy scenariusz na wspaniały odcinek, a zawalił na całej linii! Mam wrażenie, że nasz WSPANIAŁY TWÓRCA chyba sam nie do końca ogarnia stworzoną przez siebie postać. Manipuluje jej linią czasową w każdą możliwą stronę, mimo iż wie, że nie może. Ale co go to obchodzi, to Moffat, on może wszystko, bo to on pisze scenariusz. Znany ze swojego wielkiego uwielbienia do resetu i manipulacji czasowych wcale bym się nie zdziwiła, gdyby River jeszcze się w serialu pojawiła. I nie ukrywam, że cieszyłabym się z takiego obrotu sprawy. Jednak w tym odcinku River powinna być przedstawiona zdecydowanie inaczej, aby potem bez żadnych problemów, móc znowu wpleść ją w fabułę, bez kombinowania.
I jeszcze to połączenie z Clarą, nie ogarniam tego zupełnie. Oświeci mnie ktoś o co tu chodzi?
I jeszcze to połączenie z Clarą, nie ogarniam tego zupełnie. Oświeci mnie ktoś o co tu chodzi?
Nie będę jednak w tej kwestii aż tak surowa. Pożegnanie z Jedenastym wbiło mnie w kanapę, a raczej w podłogę, bo nie mogłam na niej usiedzieć i oglądałam odcinek na stojąco. Jeżeli chodzi o łzawe sceny to Moffat bez wątpienia jest tu mistrzem. Dialog między małżeństwem był tak cudowny, że po zakończeniu emisji szybko odnalazłam ten odcinek w internecie by móc obejrzeć tą scenę raz jeszcze.
Doctor nawet w trudnych chwilach wie jak
spowodować, że fani pękną ze śmiechu.
spowodować, że fani pękną ze śmiechu.
TARDIS
TARDIS, TARDIS, TARDIS. Tak ta niepozorna budka jest naprawdę inteligentną maszyną. Nie chciała pozwolić Doctorowi udać się do Trenzalore z oczywistych powodów. Jednak jak to bywa nasza ukochana niebieska budka nie ma z Władcą Czasu łatwego życia i mimo oporów ląduje w zakazanym miejscu.
Okazuje się, że TARDIS się zmieniła. Rośnie by móc się urzeczywistnić i zamienić się w grób Doctora. Ale chwila... czy Dziewiąty nie powiedział, że po jego śmieci TARDIS wtopi się w tło miasta i pozostanie niezauważona? W takich momentach chyba każdy fan ma wrażenie, że Moffat chcąc stworzyć coś epickiego łamie wszelkie zasady kanonu i tego co działo się w poprzednich seriach.
Okazuje się, że TARDIS się zmieniła. Rośnie by móc się urzeczywistnić i zamienić się w grób Doctora. Ale chwila... czy Dziewiąty nie powiedział, że po jego śmieci TARDIS wtopi się w tło miasta i pozostanie niezauważona? W takich momentach chyba każdy fan ma wrażenie, że Moffat chcąc stworzyć coś epickiego łamie wszelkie zasady kanonu i tego co działo się w poprzednich seriach.
CLARA I JEJ POŚWIĘCENIE
Szczerze, tu mam mały problem. Z jednej strony pomysł umieszczenia Clary w świecie poprzednich wersji był całkiem ciekawym zabiegiem. Kobieta urodzona po to by ratować Doctora. To trochę takie przeciwieństwo River, która miała go zabić. Ale z drugiej strony to strasznie mąci w fabule i razi mnie w oczy. Po pierwsze wychodziłoby na to, że to nie towarzyszki ratowały Dotora z trudnych sytuacji (np: Rose gdy spogląda w serce TARDIS, dzięki czemu może pokonać Daleków i uratować Dziewiątego lub Dziesiątego w odcinku ''Fear Her'') tylko Clara. Po drugie, o ile dobrze wiemy, to Doctor sam wybrał sobie TARDIS, a TARDIS sama wybrała Doctora, pozwalając mu się ukraść. Nie rozumiem więc sceny w którym Clara nalega, by Doctor wybrał sobie inną.
Clara poświęca się, bo tak ma zapisane w genach. Ale czy ciągłe powtarzanie, że właśnie dlatego żyje, nie pojawia się w odcinku zbyt często? Czy ona naprawdę nie miała innych rzeczy w życiu do roboty, tylko śledzenie Doctora, ratowanie go i proszenie by ją pamiętał? A także czy ona na serio ona ma z nim na tyle silną więź by to robić? Niby zna go od zawsze, widziała jego wszystkie twarze, ale przecież przy pierwszym spotkaniu nie pamięta/nie wie kim jest Doctor. Tak jak z Clarą Victoriańską i tą z Azylu. Przecież ona tam także nie wie kim jest Doctor i ratuje go przypadkiem, natomiast w klasycznych wersjach jest w pełni świadoma tego kim jest i co dla niego robi. Jedenastego Doctora poznaje od początku, i mimo iż przeżyli kilka wspólnych przygód, to i tak mało o nim wie. Prędzej widziałabym w tej scenie Rose albo Amy, które według mnie miały najsilniejszą więź z Doctorem.
Wiemy, że Clara wskakuje w wir czasu Doctora by naprawić to co zniszczyła Wielka Inteligencja, ale dlaczego to jej nie rozerwało na kawałki i nie rozrzuciło po galaktykach, by znalazła poprzednie wcielenia i uratowała je, tylko spada do jakiejś jaskini, skąd potem ratuje ją Jedenasty? Oby Moffat mi to dobrze wytłumaczył, bo dla mnie nie było to jakoś bardzo przekonywujące.
Wiemy, że Clara wskakuje w wir czasu Doctora by naprawić to co zniszczyła Wielka Inteligencja, ale dlaczego to jej nie rozerwało na kawałki i nie rozrzuciło po galaktykach, by znalazła poprzednie wcielenia i uratowała je, tylko spada do jakiejś jaskini, skąd potem ratuje ją Jedenasty? Oby Moffat mi to dobrze wytłumaczył, bo dla mnie nie było to jakoś bardzo przekonywujące.
CZY TO MOŻLIWE....
... że Doctor może swobodnie wchodzić w swoją linię czasu? Oczywiście, że nie! Dziewiąty i Dziesiąty powtarzali to setki razy. Przecież gdyby się dało to każdy przypadkowy Doctor mógłby cofnąć się w czasie by uratować Gallifrey, Dziesiąty mógłby odzyskać Rose, a Jedenasty Pondów. Więc dlaczego tego nie zrobił? Bo nie można ruszać stałych punktów w historii! A mimo wszystko Moffat musiał, musiał zrobić to po swojemu! Jedenasty wskakuje w swój wir czasu i ... i nic. Nic mu się nie dzieje. Brak jakichkolwiek konsekwencji. Czy to nie jest dziwne?
PORÓWNANIA
IMIĘ DOCTORA
Zdecydowanie w tym odcinku nie chodziło o poznanie prawdziwego imienia Doctora. Mimo iż było potrzebne by dostać się do grobowca, to zdecydowanie nie było ono tu priorytetem. Twórcy postanowili skupić się na innych aspektach. Dlaczego Doctor przyjął imię Doctor? Czy tylko po to, by pomagać innym? Postać, którą widzimy na końcu jest niewątpliwie jeszcze większą zagadką tego odcinka niż Clara. Istnieją tezy, że to on jest zagubionym wcieleniem między Ósmym, a Dziewiątym. Złą regeneracją, która miała wpływ na porażkę w Wojnie Czasu. Tą, która robiła rzeczy niegodne Doctora.
CISZA
Na koniec nasuwa mi się kilka pytań. Co z Ciszą? (Czyżby Moffat znowu o czymś zapomniał?) Przecież to ona miała mieć główny wpływ na sprowadzenie Doctora do Trenzalore, wyjawienie imienia, a także na jego klęskę. Czyżby Szeptacze byli kimś podobnym? Jeżeli tak, to jakoś mało wczuli się w swoją rolę. Szkoda, że ich wątek nie został rozwinięty. Tak samo jak z Wielką Inteligencją. Oby wrócili w wielkim stylu.
Osobiście czekam z niecierpliwością na rozwinięcie wątku Ciszy.
Jak widać, ten upadek nie był chyba tym ostatecznym, o którym mówili Ciszowcy.
Oznaczałoby to, że Doctor będzie musiał powrócić do Trenzalore jeszcze raz.
CZEGO MI BRAKOWAŁO
Jak już wspomniałam, a wy także zauważyliście, że szósta seria także miała jeden odcinek, ale spójrzmy na cały sezon. Było sporo odcinków dwuczęściowych, a także takich pojedynczych, które w jakiś sposób łączyły się z finałowym, dzięki czemu można było w 45 minutach doskonale przedstawić to co się w nim wydarzyło. Nie czuło się w nim braku jakiejkolwiek informacji lub przedobrzenia (Chociaz niektórzy fani twierdzą, że przedobrzeń było mnóstwo) Do tego migawki na początku odcinków z informacją co działo się poprzednio. Ta część sezonu jest trochę wybrakowana pod tym względem.
Wraz z pojawieniem się każdego nowego odcinka z siódmej serii z niecierpliwością czekałam na wspaniały motyw Jedenastego, a mianowicie jego powiedzonka. Geronimo, oraz, że coś jest cool, w tym sezonie to prawie w ogóle nie występuje. (Geronimo pojawiło się ono chyba tylko dwa razy). Producenci zapomnieli o tym, że Doctor miał także słabość do fezów. (W odcinku "The Bells of Saint John" widzimy małą scenę z fezem, chwała Moffatowi chociaż za to.)
Wraz z pojawieniem się każdego nowego odcinka z siódmej serii z niecierpliwością czekałam na wspaniały motyw Jedenastego, a mianowicie jego powiedzonka. Geronimo, oraz, że coś jest cool, w tym sezonie to prawie w ogóle nie występuje. (Geronimo pojawiło się ono chyba tylko dwa razy). Producenci zapomnieli o tym, że Doctor miał także słabość do fezów. (W odcinku "The Bells of Saint John" widzimy małą scenę z fezem, chwała Moffatowi chociaż za to.)
Wiele z was pewnie powie, że umiem tylko narzekać, a odcinek mi się nie podobał. Ja tak nie twierdzę. Nie zasnęłam przez te 45 minut. Nawet przestałam się zawracać sobie głowę tym, że nie lubię Clary. Każdą sekundę odcinka oglądałam z zapartym tchem, śmiałam się, denerwowałam, bałam i wzruszałam, bo ten odcinek to prawdziwa mieszanka wszelkich emocji. Naprawdę był genialny, jednak uważam, że mimo wszystko, Moffat powinien trzymać się pewnych wytycznych, bo on przecież kontynuuje serial, a nie tworzy go od nowa.
Jeżeli miałabym porównać odcinki z serii 1-4, 5-7, to sądzę, że siódma jest najsłabsza. Odcinki, mimo iż są efektowne, to zdecydowanie brakuje im czegoś. Moffat próbował coś zmienić, jednak moim zdaniem wyszło mu to kiepsko. Nie wiem jak można tak spaść, przecież rozpoczynająca sezon przygoda była niesamowita. Rozumiem, że Pondowie byli najdłużej towarzyszami Doctora i niektórych zaczęli już męczyć, jednak moim zdaniem była to ciekawa odmiana, bo po tych ciągłych zmianach towarzyszki z sezonu na sezon, Doctor wreszcie znalazł prawdziwych przyjaciół, takich którzy nie opuszczą go i nie złamią mu serca. Szkoda, że seria szósta nie została przedłużona tak jak czwarta. Dzięki czemu Moffat mógłby ładnie zamknąć wątek Pondów, a my moglibyśmy dostać nowy sezon z nową towarzyszką, bez poczucia, że producenci na siłę chcą wcisnąć nam kiepsko (lub w pośpiechu) rozpisaną Clarę. Osobiście odczułam takie wrażenie, że producenci nie mieli na tę postać zwyczajnie czasu. Strasznie się męczyłam oglądając kolejne odcinki. Cieszyłam się na wszystkie sceny Matta bez Jenny, bo tylko one nie doprowadzały mnie do szału, a wręcz przeciwnie, Matt w samotności gra perfekcyjnie. Jego gra aktorska bardzo się rozwinęła.
Postać, którą gra Jenna jest niepotrzebnie wyidealizowana. Jest to miła dziewczyna, z niezwykłą urodą, świetnym wyczuciem stylu, ma swoją tajemnicę oraz głowę pełną pomysłów, czy nie za dużo tego wszystkiego? Przez to wydaje całkowicie płytka. Już Martha, która była ślepo zakochana w Doctorze, nie wywoływała u mnie takich negatywnych emocji jak Clara. No dobra, scena z krzesłem w "The Crimison Horror" była całkiem dobra, trochę się przy niej uśmiałam, a Clara nie stała jak słup soli jak kazał jej Doctor, tylko wzięła sprawy w swoje ręce. Gdyby od samego początku taka była, plus poznalibyśmy ją w trochę innych okolicznościach, może byłabym w stanie ją polubić, jednak na chwilę obecną jest najmniej lubianą przeze mnie towarzyszką. Na siłę chce podporządkować sobie Jedenastego, który zgadza się na każdą jej zachciankę i traci przez nią głowę. Naprawdę starałam się ją polubić, szukać dobrych stron tej postaci ale przykro mi, nie znajduję ich. Podczas oglądania odcinka świątecznego myślałam, że oszaleję. Clara jest w nim strasznie nieznośna! Nie wiem co Moffat ćpał przy pisaniu scenariusza do tego odcinka.
Wiem, że wiele osób się tu ze mną nie zgodzi mówiąc, że to właśnie dzięki Clarze serial znowu rozbłysł. Osobiście jednak wolałam poprzednie sezony, które miały w sobie trochę kiczu, niż te nowe wesołe historie, których wątki rozwiązują się błyskawicznie bez większych problemów. Brakuje mi dodatkowo dwuczęściowych historii, które nadawały serialowi klimat.
Ja rozumiem, że nadal jest to serial dla młodzieży i nie może być w nim olbrzymich aktów przemocy czy zbyt skomplikowanych przygód, ale czy przypadkiem odcinki, które fani uznali za najlepsze, a mianowicie "Blink" i "The Empty Child" nie należą do tych, które zrozumie głównie starsza widownia?
"The Bells of Saint John" i finałowy "The Name Of The Doctor" (mimo drobnych lub większych niedociągnięć) były chyba jedynymi odcinkami, które z drugiej części siódmego sezonu jakoś mi się podobały i które dało się oglądać.
Postać, którą gra Jenna jest niepotrzebnie wyidealizowana. Jest to miła dziewczyna, z niezwykłą urodą, świetnym wyczuciem stylu, ma swoją tajemnicę oraz głowę pełną pomysłów, czy nie za dużo tego wszystkiego? Przez to wydaje całkowicie płytka. Już Martha, która była ślepo zakochana w Doctorze, nie wywoływała u mnie takich negatywnych emocji jak Clara. No dobra, scena z krzesłem w "The Crimison Horror" była całkiem dobra, trochę się przy niej uśmiałam, a Clara nie stała jak słup soli jak kazał jej Doctor, tylko wzięła sprawy w swoje ręce. Gdyby od samego początku taka była, plus poznalibyśmy ją w trochę innych okolicznościach, może byłabym w stanie ją polubić, jednak na chwilę obecną jest najmniej lubianą przeze mnie towarzyszką. Na siłę chce podporządkować sobie Jedenastego, który zgadza się na każdą jej zachciankę i traci przez nią głowę. Naprawdę starałam się ją polubić, szukać dobrych stron tej postaci ale przykro mi, nie znajduję ich. Podczas oglądania odcinka świątecznego myślałam, że oszaleję. Clara jest w nim strasznie nieznośna! Nie wiem co Moffat ćpał przy pisaniu scenariusza do tego odcinka.
Wiem, że wiele osób się tu ze mną nie zgodzi mówiąc, że to właśnie dzięki Clarze serial znowu rozbłysł. Osobiście jednak wolałam poprzednie sezony, które miały w sobie trochę kiczu, niż te nowe wesołe historie, których wątki rozwiązują się błyskawicznie bez większych problemów. Brakuje mi dodatkowo dwuczęściowych historii, które nadawały serialowi klimat.
Ja rozumiem, że nadal jest to serial dla młodzieży i nie może być w nim olbrzymich aktów przemocy czy zbyt skomplikowanych przygód, ale czy przypadkiem odcinki, które fani uznali za najlepsze, a mianowicie "Blink" i "The Empty Child" nie należą do tych, które zrozumie głównie starsza widownia?
"The Bells of Saint John" i finałowy "The Name Of The Doctor" (mimo drobnych lub większych niedociągnięć) były chyba jedynymi odcinkami, które z drugiej części siódmego sezonu jakoś mi się podobały i które dało się oglądać.
Mam nadzieję, że odcinek rocznicowy, jak i ósma seria nie zawiodą mnie tak jak te część sezonu. Liczę na to, że Moffat w końcu otrząśnie się i zacznie robić tak dobry serial jaki robił jeszcze dwa lata temu.