niedziela, 25 stycznia 2015

25. Rozwiążmy krzyżówkę w mniej niż 6 minut. - The Imitation Game

Cześć!
Jeżeli widzicie tę notkę to dobrze. Nie miałam w planach jej pisać, ponieważ w kinie byłam ładny tydzień temu i nie byłam pewna czy będę pamiętać o wszystkich szczegółach, ale skoro sesja jest już blisko (Pisząc te słowa mam na myśli – za 3 dni egzamin, weź się do nauki, bo nie zaliczysz!) trzeba się zająć czymś pożytecznym. 
Dziś o filmie, który wzbudził wiele kontrowersji. Jest to produkcja, którą jedni pokochają z miejsca, tak jak ja, a inni będą doszukiwać się w niej spisku i promowania treści homoseksualnych. Ja odbieram ten film jako lekcję, która ma nam do przekazania nie tylko wartości historyczne, dokumentalne czy biograficzne. Dla mnie to film o społeczeństwie, które nie umiało zaakceptować inności, gdyż marzyło jedynie o wygraniu wojny.
Jest to także kolejny fantastyczny występ Benedicta Cumberbatcha (i nie tylko), który spowodował, że na nowo zapałałam miłością do tego aktora. Cóż, rok bez Sherlocka robi swoje, znajdujemy nowe wspaniałości i stare odchodzą w kąt w oczekiwaniu na nowe projekty. Odpowiem Wam przy okazji na niezadane lub właśnie kłębiące się w Waszych głowach pytanie, nie, nie oglądałam „Hobbita”, więc styczności z Benedictem nie miałam już, jak wspomniałam, od roku. Było mi więc bardzo miło móc zobaczyć go na dużym ekranie.
Gra Tajemnic” to nie jest zwykły film historyczny. Można powiedzieć, że cała Druga Wojna Światowa jest tu tylko tłem, bo główną rolę tak naprawdę odgrywa Alan Turing. Kim był ten angielski matematyk i kryptolog? To właśnie stara się nam przedstawić film. Przybliżyć jego postać. Bo widzicie, „Gra Tajemnic” nie jest filmem o samej Enigmie czy Drugiej Wojnie Światowej. Jeżeli spojrzeć na to w szerszych perspektywach, nawet nie jest to film o samym Turingu. Jest on jedynie postacią, która ma nam przedstawić jak trudno być nieprzeciętnym umysłem oraz jak ciężko jest być kimś innym. Dowiadujemy się, że od zawsze spotykamy się krytyką tego kim się czujemy i jacy jesteśmy. Nawet jeżeli robimy coś pożytecznego dla świata, nikt tego nie dostrzega, bo lepiej jest zarzucić komuś nieprzyzwoitość i zmusić do agresywnego leczenia niż wejść w jego skórę i zrozumieć jego postępowanie.

Akcję poznajemy na trzech płaszczyznach czasowych. Mamy Turinga w czasie teraźniejszym, który przez przypadek wpada w tarapaty, co prowadzi do tego, że zmuszony jest opowiedzieć funkcjonariuszowi całą swoją historię, o której tak naprawdę zabroniono mu mówić. Powracamy do przeszłości naszego bohatera, widzimy jak trudne dzieciństwo oraz śmierć pierwszego przyjaciela wpłynęła na jego dalsze losy. Podczas wojny Alan nadal próbuje się rozwijać. Postanawia dołączyć do grupy zajmującej się odkryciem działania najbardziej skomplikowanego urządzenia szyfrującego w tamtych czasach. Nie trzeba być bystrzakiem by dowiedzieć, się, że w grupie pracuje mu się niesamowicie trudno i każdy uważa go za szaleńca. Ale, czyż tylko szaleńcy nie są coś warci? Etykietka dziwaka nie chce się od niego odczepić, ale gdy znajduje bratnią duszę jakoś udaje mu się zyskać sympatię współpracowników i stworzyć więzi. Wspólne pokonywanie problemów jest łatwiejsze i nasz bohater wkrótce się o tym przekonuje. Pięknie został tu ukazany cały proces tworzenia się relacji między bohaterami. Nie jest on ani za szybki, ani nie wlecze się jakoś bardzo długo. Idealnie sprawdza się tutaj powiedzenie „Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie”, bo gdy rząd zaczyna wątpić w skuteczność metod Turinga to właśnie przyjaciele stają za nim. Są nawet w stanie zrozumieć, dlaczego ich przyjaciel nie chce zdradzić władzom, że rozszyfrował Enigmę. Są tym zszokowani, ale wiedzą, że Alan ma rację. Nie można bawić się w Boga. Co ma być to będzie, nawet jeżeli jest to bolesne, bo jesteś świadom, że mogłeś zapobiec tragicznym niemieckim atakom.
Benedict Cumberbatch jak zwykle sprawdza się świetnie w roli genialnego naukowca i niesympatycznego dupka. Jestem w stanie stwierdzić, że właśnie takie role wychodzą mu najlepiej. Potrafi  idealnie ukazać emocje samotnej i wybitnej jednostki, która czuje się niezrozumiana i niedoceniana w społeczeństwie. Uwielbiam zachwycać się jego grą już od kilku lat i wciąż nie potrafię się na niej zawieść. Nasi drugoplanowi milusińscy także dają sobie świetnie radę. Keira Knightley jest w moim odczuciu bardzo urocza i spowodowała, że chce obejrzeć więcej produkcji z jej udziałem. (Bo w sumie żadnej jeszcze nie widziałam. Nie bijcie mnie, proszę.) Jest to zagubiona dziewczyna, która nie może w pełni poświęcić się swoim pasjom, gdyż narażona jest na sprzeciw rodziców, ale w sytuacji kryzysowej potrafi stanowczo wyrazić swoje zdanie. Lubię to połączenie powierzchownej delikatności z nieodkrytym jeszcze pazurem. Allen Leech mnie zwyczajnie wbił w fotel. W „Downton Abbey” gra trochę niepewnego siebie człowieka, który nie wie, w której warstwie społecznej dokładnie się znajduje, a tutaj mamy do czynienia z pewnym siebie mężczyzną, który na końcu szokuje. Natomiast Matthew Goode gra postać, do której stopniowo zmieniamy podejście i zdanie. Sądzimy, że to on chce podciąć skrzydła naszemu ulubieńcowi, a jednak okazuje się, że on także stara się mu pomóc. Oglądanie tak dobrego aktorstwa zawsze cieszy.

Film miał nam także pokazać, że ta cała wielka Anglia, którą mnóstwo z nas tak kocha i uwielbia, nie zawsze była taka wspaniała. Pokazuje to jak bardzo potrafimy kierować się powierzchownością nie znając wszystkich faktów. To jest przerażające, że Turinga „ułaskawiono” (Jakby było za co) dopiero w 2013 roku. W takich chwilach zdajemy sobie sprawę, jak krucha jest psychika człowieka i jak szybko ją zniszczyć jednym słowem lub gestem. Naprawić jej już nie jest tak łatwo. To nie zależy od nas, jakimi ludźmi się rodzimy. Każdy ma prawo być sobą, żyć według własnych zasad i moralności, jeżeli tylko nie wyrządza tym krzywdy otoczeniu. Mamy prawo zadawać się z tym, z kim chcemy. Mamy prawo kochać tego, kogo darzymy uczuciem. Mamy prawo przyjaźnić się z tym, z kim czujemy się dobrze, a jeżeli komuś to przeszkadza, to już jego problem. My jesteśmy tylko ludźmi, owszem popełniamy błędy, ale chcemy też umieć je naprawiać, ale po swojemu. Musimy się nauczyć, że nie jesteśmy na tym świecie sami, że otaczają nas ludzie, którzy mają inny pogląd na świat i nie możemy patrzeć na to przez pryzmat naszych własnych poglądów.
Nie ma co ukrywać, że „Gra Tajemnic” nie jest filmem bez wad, oraz że opiera się mocno na znanych nam już schematach. Mająca duże mniemanie o sobie, inteligentna i samotna jednostka, rózniąca się znacząco od innych i zmieniająca losy świata. Mająca trudności z nawiązywaniem kontaktów interpersonalnych, ale znajdująca wspólny język z przypadkowo poznaną osobą. Uciskana od najmłodszych lat, przerażona życiem i otoczeniem. Ale z drugiej strony takie było życie Alana Turinga, nie widzę więc powodów, aby obwiniać za to film. Warto też zaznaczyć, że niestety jest to film odrobinę źle zareklamowany. Większość odbiorców była pewna, że idzie na film o historii Enigmy, a w kinie okazało się, że jest jednak trochę inaczej. Skoro jest to film biograficzny, o Angliku, to nie dziwmy się, że o Polakach wspomniano w kilku zdaniach, co według mnie i tak było bardzo miłym akcentem. Jeżeli chcemy zobaczyć film o nas, sami go zróbmy, a nie wyzywajmy się na biednych twórcach, którym zależało, aby biografia była rzetelna.

Jednak te wszystkie zastrzeżenia nie uchroniły mnie przed daniem filmowi oceny 10/10. Trafił on zwyczajnie w mój gust. Uwielbiam, gdy akcja rozgrywa się podczas Drugiej Wojny, oraz gdy czuć jej klimat. Kocham niezrozumiałych przez społeczeństwo bohaterów, których każdy ma ochotę walnąć w twarz, podczas gdy ja marzę tylko o tym aby ich przytulić, bo nienawidzę jak chodzą smutni, uwielbiam gdy muzyka idealnie współgra z przedstawianym nam obrazem. Ogólnie ja bardzo mocno odbieram muzykę w filmach i serialach. Może to sentymenty, może to dziwne spaczenie powoduje, że uznaję ten film za genialny i uważam, że pełni zasługuje na Oscara. Nie nudziłam się nawet przez minutę, nie żałuję ani złotówki wydanej na seans, a podczas pewnej sceny nawet zakręciła mi się łezka w oku. Niech ludzie mówią co chcą, niech dają mu najniższe oceny, niech zjeżdżają, że jest za bardzo Brytyjski. Mnie to nie obchodzi. Mnie ten film wzruszył i będę go polecać wszystkim.

czwartek, 22 stycznia 2015

24. Być księżkiczką, albo nie być. Oto jest pytanie. - "Rywalki" by Kiera Cass

Witajcie moje kochane żuczki!
Powinnam zapaść się pod ziemię, ponieważ od początku roku minęło już tyle czasu, a ja nadal nie napisałam żadnej notki. No cóż, ja to ja. Jak widać nie posiadłam jeszcze umiejętności częstszego pisania niż raz na miesiąc. Naświetlanie moich krzywych pleców laserem i katowanie ich prądem, nie spowodowało, że zyskałam jakieś magiczne zdolności produktywniejszego pisania. A szkoda.
Dziś przychodzę do was z książką, której treść jest kierowana bardziej do dziewczyn, ale myślę, że panom, którzy nie mają jakiś wygórowanych preferencji odnośnie stylu pisania, a stęsknionym za własną księżniczką, także może się ta lektura spodobać.

Dziś parę słów o „Rywalkach” czyli pierwszym tomie trylogii „Selekcja”, która zawróciła w głowom milionom nastolatek. Przyznam, że gdy przeczytałam opis tej książki od razu zapragnęłam ją przeczytać. Pomysł by przedstawić nam casting na księżniczkę, wydawał mi się całkiem sympatyczny, zwłaszcza, że nie spotkałam się z tym motywem w literaturze wcześniej. Od razu przypomniały mi się te wszystkie programy emitowane w telewizji, gdzie celebryci szukali miłości wśród ludzi, którzy byli ich fanami. Te programy nie wnosiły w sumie nic wartościowego do naszej egzystencji, ale zawsze miło było usiąść raz na tydzień przed telewizorem i obejrzeć jak muskularni panowie lub zbyt wytapetowane panie, walczyły o miłość i jednocześnie lepsze życie. Był to chyba jedyny z tych głupkowatych reality show, które naprawdę lubiłam oglądać. Myślę, że „Rywalki” śmiało możemy zaliczyć do takiego właśnie programu. Bo „Rywalki” to książka, którą czyta się łatwo, szybko i przyjemnie. Jest genialna na odmóżdżenie się po ciężkim dniu, ale czy będziemy chcieli do niej powracać raz na jakiś czas?  

Trochę o fabule. Czwarta wojna światowa doprowadziła Amerykę do ruiny. Nikt już nawet nie pamięta, że właśnie tak nazywało się kiedyś obecne państwo - Ilea. Nikt nie pamięta także czym jest demokracja, ponieważ do łask wróciła monarchia. W całym państwie rządzi system klasowy, który umieszcza ludzi w rozmaitych kategoriach majątkowych. Ósemka to ci najniżej postawieni, ludzie bez praw, którzy nie mają własnych domów i są zmuszeni żebrać na ulicach. Jedynka to sama rodzina królewska.
Nasza bohaterka America Singer, pewnego dnia dostaje zawiadomienie, że syn króla organizuje Eliminacje. Eliminacje są organizowane, aby wchodzący w życie książę Maxon, mógł wybrać sobie dziewczynę z ludu, która kiedyś zostanie jego żoną i królową Illei. Rodzina dziewczyny nakłania ją aby się zgłosiła, gdyż to niesamowita szansa na poprawienie swojego losu. America nie jest do tego przekonana gdyż kocha swojego chłopaka, ale o dziwo, ten także namawia ją by spróbowała zawalczyć o serce księcia.


Cóż mogę powiedzieć o tej historii. Już na wstępie zauważyłam w niej mnóstwo schematów. Wojna zniszczyła Amerykę, w obecnym kraju panuje system klasowy, nasza bohaterka nie należy do żadnego wysoko postawionego stanu. Postanowiłam, że przymknę na to oko, przecież mamy teraz do czynienia z mnóstwem książek, których akcja dzieje w przyszłości o podobnych standardach. Jestem w stanie to przeboleć, naprawdę, ale w momencie, gdy znajdywałam elementy będące charakterystyczne dla innych powieści to zwyczajnie trafiał mnie szlag. Czy naprawdę nie da się wymyślić już nic kreatywnego i nowego? W dodatku uważam, że akcja momentami pędzi trochę za szybko. Nie miałabym nic przeciwko, aby książka była o sto stron dłuższa, ale żeby relacje, które tworzą się między bohaterami zacieśniały się stopniowo, tak jak to bywa w normalnym życiu. 


Ponieważ jestem osobą, która lubi się czepiać szczegółów to czepnę się trochę stylowi pisania. Mamy tu narrację pierwszoosobową, z punktu widzenia naszej bohaterki. Ogólnie nie mam nic do tego typu narracji, dzięki niemu łatwiej nam się wczuć w przedstawianą sytuację. Ale nie o to mi chodzi. Podczas czytania miałam mnóstwo momentów, które wywoływały u mnie napady śmiechu, mimo iż nie były to sceny komediowe. Powiem tyle, że uwielbiam, gdy teksty z „typowego fanfika” znajdują się w lekturach. Dzięki temu odzyskuję wiarę w to, że sama wydam kiedyś książkę. Teksty typu „Wplątałam palce w jego gęste włosy i chłonęłam jego zapach.” pojawiają się tutaj w masowych ilościach i powodują na mojej twarzy wyraz kompletnie nie do odszyfrowania. Aż momentami miałam ochotę krzyczeć z zakłopotania, bo takie teksty według mnie naprawdę wypadają słabo i mocno obniżają jakość tekstu.


Jeżeli chodzi o bohaterów to przynajmniej w tym wypadku nie jest najgorzej. Owszem rodzina naszej bohaterki nie wyróżnia się niczym specjalnym. Mamy ojca, który kocha córkę mimo wszystko, matkę, która stara się narzucić córce, swój punkt myślenia i patrzenia na świat oraz młodszą siostrę, która zrobiłaby wszystko, aby jej starsza wersja była szczęśliwa. Ale gdy przejdziemy do otoczenia królewskiego zauważymy, że każda z kandydatek, która doznała tego zaszczytu, aby wprowadzić się do pałacu ma swoją osobowość, która wnosi coś do tej historii. (Chociaż jednak bardziej to widać dopiero w drugim tomie). Książę Maxon jest cudownie wykreowaną postacią. Prezentuje on nam dziecko, które całe życie było trzymane pod kloszem, które nie zawsze wie jak się zachować. Zwłaszcza, jeżeli chodzi o opcjonowanie z płcią przeciwną. Jest uroczy i od razu wzbudza naszą sympatię. Natomiast Aspen jest typem, który chce robić wszystko sam. Idealnie pasuje do niego idea Winkelriedyzmu. „Będę robił wszystko sam. Będę brał na siebie cierpienie, abyś ty była szczęśliwa. Co z tego, że utwierdzasz mnie w przekonaniu, że sobie poradzisz, ale ja i tak postawię na swoim.” Trzy razy nie. Temu panu już podziękujemy. W ogóle Aspen to bardzo ciekawa persona, ponieważ w większości recenzji, z którymi się spotkałam, widnieje podobna opinia. Przyznam się jeszcze do tego, że nie rozumiem w pewnych momentach także zachowania panny Singer. America ma swoje zdanie i to dobrze, że go broni, ale momentami ono totalnie nie pasuje do sytuacji. Skoro trafiłaś do pałacu to wykorzystaj to. Może ci się uda, a nie narzekasz i odpychasz osobę, dla której rzekomo tutaj jesteś. Telewidzowie widzą takie rzeczy, uwierz mi. Wspomnę tutaj jeszcze o pokojówkach, które mają służyć Americe. Bardzo przypominały mi służbę z serialu „Downton Abbey”. Nie wiem czemu, ale może właśnie dzięki temu je polubiłam.

Moja ocena to 7/10, ponieważ uważam, że książka ma potencjał, ale niestety wtórnością oraz słabą stylistyką może momentami zrazić. Ogólnie polecam ściągnięcie sobie jej jako e-booka i sprawdzenie jak nam ona w oóle leży na sercu, ponieważ na półce bedzie jedynie ładnie wyglądać, a ładna okładka to nie wszystko. Książka nie sprawiła, że byłam jakoś specjalnie zaskoczona tym co się w niej wydarzyło, ale usprawiedliwiam sobie to tym, że wiem, że jest to pierwsza z trzech części, a skoro narracja jest pierwszoosobowa to logiczne, że nasza bohaterka pojawi sie także w ostatniej. Zaczynam także powoli rozumieć, co takiego zachwyciło dziewczyny w tej historii. Jest to typowa wariancja na temat wielkiej miłości z kimś w rodzaju idola. Z osobą, która w normalnych okolicznościach nie zainteresowałaby się szara myszką. Smutne jest to, że takie powieści uświadamiają nam, jak bardzo niskie mniemanie mają o sobie współczesne dziewczyny.  Owszem jest to historia pozwalająca oderwać się na parę chwil od szarej i smutnej rzeczywistości. Ale nie zachowujmy się jak przedstawione potencjalne księżniczki. Nie bądźmy zamknięte w pałacu i nie czekajmy, aż książę zwróci na nas uwagę, tylko wyjdźmy z niego, a może poza jego murami spotka nas coś ciekawego.