Witajcie moi mili!
Na samym początku muszę Was bardzo przeprosić za długą nieobecność, ale uwierzcie mi, ja naprawdę chciałam pisać regularnie, ale w momencie, gdy dopada człowieka takie coś jak brak weny, nie jest się zwyczajnie w stanie napisać czegokolwiek bez konieczności ciągłego kasowania świeżo napisanych liter. Tak niestety było w moim przypadku, przez co aż dwie recenzje nie ujrzały światła dziennego. No cóż, mam nadzieję, że teraz uda mi się skleić dla Was parę słów.
Jeżeli
obserwujecie mnie na facebooku to wiecie, że we wtorek odbyłam z przyjaciółmi
małą wyprawę do kina na Papierowe Miasta i bawiłam się na nich bardzo dobrze. Jeżeli chcecie wiedzieć jak odbieram
film i jak książkę, oraz co uważam za lepsze, zostańcie ze mną.
Książkę przeczytałam, film obejrzałam. Dowody na to mam.
Autora tej książki chyba nikomu nie muszę przedstawiać. Johna Greena zna już chyba każdy, jeżeli nie z czytania jego twórczości to przynajmniej ze słyszenia. Gwiazd Naszych Wina osiągnęło ogromny sukces, więc nic dziwnego, że postanowiono pójść o krok dalej i zekranizować kolejną, a raczej poprzednią jego powieść.
Papierowe Miasta przedstawiają nam osiemnastoletniego Quentina, który nie może zapomnieć o pewnej sytuacji, którą doświadczył w wieku dziewięciu lat wraz ze swoją sąsiadką Margo, kiedy to jeszcze byli dobrymi przyjaciółmi. Będąc już starszymi oddalili się od siebie, więc chłopak jest bardzo zdziwiony, gdy pewnej nocy dziewczyna zjawia się w jego oknie.
I jak dla mnie w tym miejscu powinien kończyć się opis tej książki oraz filmu, bo uważam, że to co zostało nam napisane w streszczeniu i na odwrocie książki za dużo spoileruje i gdy TO się dzieje, nie ma żadnego elementu zaskoczenia. Ale nie przyszłam tutaj, aby rozwodzić się o fatalnym opisie zaproponowanym przez wydawcę.
Jeżeli miałabym powiedzieć o czym jest ta książka tylko w kilku zdaniach, odpowiedziałabym, że jest to książka przede wszystkim pokazująca jak destrukcyjna oraz absorbująca może być obsesja, jak głupie decyzje możemy podejmować gdy nie myślimy racjonalnie i kogo możemy zranić swoimi wyborami. Ale jest to też historia prawdziwej męskiej przyjaźni. Według mnie to jest duży atut tej powieści, bo coraz częściej wszystko skupia się dookoła miłości, a o przyjaźni się zapomina. To opowieść głosząca, że gdy tylko potrzebujesz pomocy to prawdziwy przyjaciel wyciągnie do Ciebie dłoń, nawet gdy rzecz którą będziesz chciał zrobić będzie głupia lub niebezpieczna.
Nasłuchałam się dużo, o tym jak fatalna jest ta książka, więc gdy tylko zaczęłam ją czytać byłam wielce zdziwiona. Ci, którzy czytali, wiedzą, że książka podzielona jest na trzy części. Według mnie pierwsza jak i trzecia są genialne i z wielką chęcią wróciłabym do nich, nawet teraz. To niesamowicie śmieszne epizody, które mogą dostarczyć nam chwili uśmiechu i takiego poczucia nastoletniej wolności. Eh, zatęskniło mi się za czasami liceum, którego szczerze nienawidziłam, ale mimo wszystko wpadłam w poczucie takiej niemocy, że ja już nigdy czegoś tak szalonego nie zrobię. Oznacza to, że książka odegrała dobrze swoją rolę. Podobał mi się także motyw samych papierowych miast, które są czymś wyjętym z prawdziwego życia. Dobry ruch panie Zielony!
Bohaterowie
Pokochałam Margo, całym serduszkiem. Mimo iż nie jest ona pozytywną postacią, ma w sobie coś, co powoduje, że osobiście chciałabym być taka jak ona. Zauważyliście już chyba, że coś ciągnie mnie do twardych kobiet, które wiedzą czego chcą i nie pozwolą aby coś pokrzyżowało ich plany? Jej filmowa wersja też mi bardzo odpowiada, właśnie taką Margo sobie wyobrażałam. Więc mam w nosie czy Cara jest modelką, czy aktorką, może nawet dla mnie zamiatać ulicę pod moim domem, ale Margo była świetną!
Co do Quentina nie miałam jakoś wielkich oczekiwań, ponieważ ten bohater dla mnie po prostu w książce był. Momentami lubiłam go bardziej, momentami strasznie przynudzał, natomiast dzięki filmowi go naprawdę polubiłam. Autentycznie! (Dzięki Dziama za zarażenie mnie tym słowem) Zobaczyłam w nim kogoś więcej niż narratora. To właśnie film pokazał mi, że to miły i bardzo uroczy chłopak, który kieruje się szlachetnymi ideami (chociaż w książce też czasami przejawiał takie zachowania, ale jakoś wtedy nie zwróciłam na nie uwagi) i to mnie rozczuliło, że aż miałam ochotę go przytulić i powiedzieć, że nie zasługuje na Margo i żeby dał już sobie spokój i zaczął żyć swoim życiem.
Co do filmowych odpowiedników to mogę mieć jedynie zarzuty do Bena i Radara. W książce nienawidziłam Bena. Wydawał mi się takim seksistą i szowinistą. Za każdym razem, gdy odzywał się tym swoim charakterystycznym zwrotem miałam ochotę walnąć go w twarz. Nawet wyobrażałam sobie go jako gościa z mojego gimnazjum, na widok którego mam ochotę zwrócić obiad, ponieważ zachowywał się podobnie, a nawet tak samo jak Ben. Dlatego gdy w filmie pokazali mi miłego chłopaczka (dosłownie chłopaczka, bo ten aktor ma twarz gimnazjalisty, a nie licealisty) nie mogłam się jakoś przyzwyczaić. Coś mi nie stykało. Podobne odczucia mam co do Radara. Może nie w kwestii zachowania, bo ono było dobrze odzwierciedlone, ale wyglądu. Wyglądał na takiego młodego i niedoświadczonego, także gimnazjalistę. Ja wiem, że nie każdy wygląda na swój wiek (Doskonały przykład – ja) ale to wyglądało dość komicznie, gdy przy dość wysokim i całkiem dojrzałym Quentinie stała dwójka rozbrykanych młodszych braci, a nie prawdziwych przyjaciół.
Starałam się bez spoilerów. Trailer postanowił to zepsuć.
Ekranizacja czy adaptacja?
Niby podobne, a tak różne. Ekranizacja jest wtedy, gdy twórcy filmu przekładają dzieło literackie jak najwierniej, starając się nie zmieniać nic z pierwotnych wątków, a jeżeli już w nie ingerują to w bardzo małym stopniu. Natomiast adaptacja jest wtedy, gdy staramy się wyciągnąć jeszcze więcej, bardziej analizujemy treść i dodajemy swoje własne dopowiedzenia, ale mimo wszystko staramy się trzymać klimatu i podążać ścieżkami, które wskazuje nam pierwowzór. Gdzie w tym wszystkim mieszczą się Papierowe Miasta? Pierwsza część filmu jest moim zdaniem odegrana bardzo wiernie z książką i mogłabym śmiało nazwać ją ekranizacją, jednak im głębiej w film, tym coraz bardziej odbiegamy od tego. Chcąc przyśpieszyć nudne i ciągnące się w nieskończoność fragmenty książki pozbyto się niektórych momentów, inne połączono w jeden o nieco odmiennej od pierwowzoru konwencji. Raczej mi to nie przeszkadzało i uważałam to za dobre rozwiązanie, chociaż cierpię nad połączeniem dwóch imprez (które były bardzo ważne!) w jedną. Według mnie Papierowe Miasta to bardzo dobra adaptacja, która mogłaby być ekranizacją, gdyby tylko dostała więcej czasu i chęci pracy nad nią.
Zakończenia
W filmie mamy do czynienia z innym zakończeniem niż w książce, chociaż główny cel filmu, najważniejsze wątki oraz jego klimat zostały zachowane. Ci, którzy znają mnie chociaż odrobinę, wiedzą jak reaguję na wszelkie zmiany w filmach zrobionych na podstawie książki. Jednak w tym wypadku nie czułam złości, ani innych negatywnych emocji. Wręcz przeciwnie, zakończenie filmowe bardzo mi się podobało i uważam, że jest chyba nawet odrobinę lepsze niż w książce. To książkowe jest bardzo romantyczne i w pewnym sensie bajkowe i z jednej strony mi się podoba i byłam takim zakończeniem w pełni usatysfakcjonowana, ale zdecydowanie to filmowe jest bardziej realne. W tym drugim przypadku Quentin dostrzega, że jego zachowanie przez ten cały czas było podyktowane przeszłością, jedną chwilą, która nakierowała go na całe życie. Margo też daje mu to do zrozumienia. Zakończenie ma tutaj słodko-gorzki smak, ale pokazuje, że należy trzymać się blisko tych, którzy są gotowi zrobić dla nas wszystko, bo przyjaźń musi być wielokierunkowa. Natomiast w książce wydaje mi się, że działa on raczej pod wpływem chwili kierując się uczuciami, które w przyszłości mogą okazać się ulotne.
Jak mam być szczera to film podobał mi się chyba odrobinę bardziej. Mimo pociętej sporej liczby scen, był on po prostu bardziej płynny i szybciej się rozwijał, a przez to bardziej ciekawił i skupiał uwagę widza. W książce momentami (tyczy się to gównie drugiej części) męczyło mnie ciągłe kręcenie się w kółko tego samego oraz opisywanie zbędnych sytuacji, jak na przykład, że Quentin usypiał na lekcji analizy matematycznej. Nie miało to kompletnie żadnego znaczenia dla fabuły, więc nie rozumiem, dlaczego Green rozpisywał takie sytuacje na kilka stron, gdzie można było umieścić to jedynie w trzech zdaniach. Gdyby książka była o te 50 stron krótsza, nie straciłaby nic na swojej wartości, a czytałoby się ją znacznie przyjemniej, bo nie zaśmiecałyby jej nudne opisy. Oczywiście ubolewam nad masą uproszczeń jakie zastosowano w filmie. W tym wypadku jest odwrotnie, gdyby był dłuższy, nawet o ten przysłowiowy akademicki kwadrans może niektóre wątki mogłyby być pokazane bardziej dokładnie. Ale mimo wszystko bawiłam się na nim bardzo dobrze, a książkę wspominam miło.
Moje oceny:
Książka: 7/10
Film: 8/10