piątek, 20 czerwca 2014

16. Porozmawiajmy o "Gwiazdach" Johna Greena.

Witajcie wszyscy!
Dzisiaj trochę milej niż ostatnio, mniej narzekania i mniej spoilerowania. Postanowiłam zabrać się za przedstawienie Wam mojej krótkiej opinii dotyczącej książki (i filmu), którą zna chyba już każdy nastolatek na świecie. Jak nie z własnych doświadczeń, to przynajmniej ze słyszenia.
Pewnie już wszyscy wiedzą co mi po głowie świta. Tak, będę dziś pisać o „Gwiazd Naszych Wina” Johna Greena.
Powiem szczerze, że nie śpieszyło mi się jakoś specjalnie by zabrać się za powieści tego autora, zwłaszcza teraz, gdy jest na nie taki szał. Jednak do kin weszła teraz ekranizacja, którą nawet chciałam zobaczyć, ale skoro film jest na podstawie książki, to tak trochę cienko iść na film nie znając papierowego poprzednika. 

I tak oto Anecia zapoznała się ze światem nowotworów i zaczyna mieć obsesję, że każdy minimalny ból, który ją spotkał to coś złego. Ale nie sugerujcie się moją pokręconą psychiką, która stanowczo potrzebuje terapeuty, tylko sięgnijcie po książkę, bo warto.


Książka opowiada historię szesnastoletniej Hazel, która zmaga się z rakiem i z jego przerzutami do płuc, przez co ciągle musi być podpięta pod aparat tlenowy. Jej matka twierdzi, że powinna żyć normalnie, mieć przyjaciół, dlatego dziewczyna (niechętnie) uczęszcza na spotkania grupy wsparcia organizowane w pobliskim kościele. Tam pewnego razu poznaje Augustusa, chłopaka, który także zmagał się z rakiem (właściwie to każdy należący do tej grupy ma coś wspólnego z rakiem.) Dwójka ta szybko przypada sobie do gustu i zaczyna ich łączyć bardzo szczególna więź. 

Brzmi to trochę jak opis tych ckliwych i romantycznych historii, które znamy z niskobudżetowych filmów amerykańskich i mimo, iż książka ta, zawiera pewne elementy tego właśnie gatunku, to bardzo się od nich różni. Bo dostajemy tak naprawdę opowieść o tym, że ludzie, którzy są świadomi tego jak bardzo poważnie są chorzy, że nie zostało im wiele czasu, boją się angażować w cokolwiek w obawie, że zranią tym swoich najbliższych. Wiele opowiada się o ich walce, ale oni sami tej walki nie czują, zwyczajnie żyją, jak każdy, tylko trochę inaczej. 

TU MAŁY SPOILER :)
W „Gwiazd Naszych Wina” występuje tylko jeden element znany nam właśnie z typowych romansów. Hazel i Augustus szybko zdobywają swoje zaufanie, stają się najlepszymi przyjaciółmi praktycznie kilku godzin spędzonych razem. I to jest waśnie to, co raziło mnie w całej opowieści najbardziej i czego nienawidzę lubię w książkach i  filmach. Nie da się zbudować tak silnej więzi, jaką miała ta dwójka, w tak krótkim czasie. Trochę tę sytuację ratuje Hazel, która z początku nie chce się angażować w relację z Gusem w obiawie, że finalnie mogłaby go doprowadzić do rozpaczy.
Oczywiście można patrzeć na to ze strony trochę innej niż zwykle, ponieważ gdy pozostało nam niewiele życia chcemy go zasmakować jak najwięcej, zwłaszcza gdy jesteśmy tylko nastolatkami, ale Hazel zaprzecza sama sobie. Najpierw (Rozdział pierwszy) opowiada, że chce siedzieć całe dnie w domu, a za chwilę widzimy jak idzie do domu nowopoznanego chłopaka. (Rozdział drugi)
KONIEC SPOILERA :)

Gdy zaczynamy czytać tę powieść myślimy jedno, układamy sobie w głowie pewien plan, co się stanie i przy kolejnych stronach autor uświadamia nam, że tak się stanie, aż do pewnego momentu, w którym całe nasze planowanie i wszystkie spekulacje stają się jednym, wielkim gruzem, bo już wiesz, że będzie zupełnie inaczej niż zakładałeś. (Jedno zdanie, jedno głupie zdanie panie Green!) I jesteś wkurzony bo (prawie) na końcu okazuje się, że zgadłeś zakończenie! (Przynajmniej tak było w moim przypadku.)
Ogólnie na książce nie płakałam (miałam może lekko przeszklone oczy) co jest dość dziwne, bo większości czytelnicy płakali już od połowy do końca. Czy jestem aż tak bezdusznym człowiekiem?
Sam styl Greena jest bardzo prosty, ciężko powiedzieć, że jest to jakieś wielkie pisarstwo, ale niemiej czyta się go przyjemnie i szybko. Autor unika zwrotów, które mogą być dla kogoś niezrozumiałe. Mamy tu wiele cytatów zaczerpniętych z innej literatury oraz nawiązania do popkultury, co moim zdaniem jest super.

Bohaterowie wykreowani są bardzo autentycznie. Mamy wrażenie, że takie osoby mogły żyć naprawdę. Zachowują się jak typowe nastolatki. Mają takie same problemy jak my, zainteresowania czy obawy. Każdy ma swój własny sposób patrzenia na świat, czym różni się od innych. Książka nie jest też specjalnie długa, ma tylko ok 300 stron.

Watro też wspomnieć, że Green pokazał nam na kartach swojej powieści jedną ważną rzecz. W świecie nie występują tylko ludzie zdrowi. Otoczeni jesteśmy przez ludzi pięknych, dobrych, ale też i złych, brzydkich, zdrowych i chorych. W literaturze często zapomina się o takich ludziach. Mamy biednych, których los nie oszczędzał, takich, którzy żyli wiele lat na wygnaniu, podczas wojny, w biedocie, ale o ludziach, w pewien sposób ułomnych, nie zawsze własnej winy, mamy mało. Nie czytamy o tym w szkole, dlaczego?



Co do filmu. Jestem bardzo mile zaskoczona jak on mi się podobał. Podobał mi się do tego stopnia, że chcę sobie go kupić, gdy już wyjdzie na DVD. Śmiem nawet powiedzieć, że podobał mi się chyba on troszeczkę bardziej niż sama książka, a to nie zdarza się często. (Czy nie za dużo używam słowa „podobał”?)
Pięknie oddano klimat książki. Te cechy, które były ważne dla fabuły zostały zachowane, chociaż zakończenie mamy trochę inne niż w książce, to na szczęście zostało ono utrzymane na tym samym motywie co książkowe, więc można przymknąć na to oko. Szkoda, że trochę postaci i sytuacji, które mogłyby ubarwić ten film, zostało pominiętych, bo przez to mamy wrażenie, że obracamy się ciągle w tym samym środowisku. Ale mimo tych błędów, uważam, że twórcy, aktorzy i wszyscy ludzie, którzy pracowali nad tym filmem spisali się świetnie, muzyka i scenerie były cudowne, dzięki czemu ogląda się go naprawdę przyjemnie i wzrusza bardziej niż książka.

Książka: 8/10
Film: 9/10

PS: Będę bardzo zła jeżeli na DVD nie dostaniemy jakieś wersji rozszerzonej z dodatkowymi scenami :)
PS2: Dlaczego na polskiej okładce znajduje się 10th Doktor? 

poniedziałek, 16 czerwca 2014

15. Krótka refleksja nad "Złodziejką Książek" Markusa Zusaka.

Witajcie!

Starałam się nagrać dla Was vloga, tak jak obiecałam już od dłuższego czasu. Niestety muszę stwierdzić, że nie nadaję się do tego, nawet moja wrodzona gadatliwość nie pomaga mi w tym. Cóż nie każdy jest stworzony do wszystkiego. Ale bez obaw, przy blogowaniu pozostanę i postaram się trochę bardziej ożywić tego bloga. (Chociaż i tak wiem, że mi się to nie uda, ale marzenia nie zostały przecież zabronione przez prawo, prawda)

Dzisiaj chciałam przedstawić Wam historię, którą może część z Was już zna, gdyż na przełomie (chyba) stycznia i lutego do kin weszła adaptacja tej niesamowitej opowieści. Mam tu na myśli „Złodziejkę książekMarkusa Zusaka, czyli w skrócie najpiękniejszą książkę świata. Nie czytaliście jej, ale widzieliście film! TO POWINNIŚCIE SIĘ TEGO WSTYDZIĆ! Dlaczego? Ponieważ film nie zawiera nawet w połowie tego, co książka, wątki zostały mocno ściśnięte, pozmieniane lub w ogóle usunięte z filmu. Ale o tym co mnie bulwersuje w tej adaptacji, potem, teraz chcę zwrócić Waszą uwagę na pierwowzór. 

Postaram się uniknąć spoilerów, by nie psuć zabawy osobom, które nie czytały książki. 



Akcja dzieje się trochę przed, oraz już w trakcie Drugiej Wojny Światowej. Zusak ciekawie pokazał, że wojna nie dotyczyła jedynie rządu, wojska i Polski (do czego zdążyliśmy przywyknąć czytając nasze lektury szkolne), mimo iż mamy małe wzmianki o Polsce, ale i także zwykłych obywateli niemieckich, którzy wcale tej wojny nie chcieli. Narrator słusznie zauważa, że jest tym już zmęczony i obserwowanie tego wszystkiego nie jest wcale przyjemne.
Narrator odgrywa tutaj niezwykle ważną rolę, ponieważ zna przyszłość i jak wredny wrzód na tyłku specjalnie spoileruje nam co się wydarzy dalej. Ale mimo wszystko, gdy załębimy się już w jego duszę, to mamy ochotę go mocno przytulić i pocieszyć.

Książka opowiada nam historię dziesięcioletniej Liesel, która zostaje odesłana przez matkę, razem z bratem, do rodziny zastępczej, do małego miasteczka koło Monachium. Niestety los chce, że brat nie przeżywa tej podróży i Liesel zmuszona jest do samotnego przystosowania się do nowej sytuacji. Podczas jego pogrzebu zabiera książkę, która wypada z kieszeni jednemu z grabarzy. I to właśnie ta książka staje się początkiem nowej pasji, do której miłość odkrywa w sobie Liesel. Słowa mają niezwykłą moc i nasza bohaterka ma tę przyjemność by je poznać.

I powiem wam, że na początku tak sobie dumałam nad książką i zastanawiałam się, co takiego może się w niej wydarzyć. Jakim cudem autorowi udało się zapełnić tyle stron opowiadając jedynie o małej dziewczynce, która kradnie książki. I naprawdę byłam zszokowana jak wiele cudownych sytuacji udało mu się wymyślić. Książka jest przepełniona humorem, pojawiają się w niej momenty wzruszenia, ale i totalnego załamania. Jednym słowem mamy olbrzymi garnek emocji. 

Bohaterowie, których poznajemy są wykreowani niesamowicie. Każdy jest inny, posiada swoją niepowtarzalną cechę, która odróżnia go od pozostałych. Wiemy, komu mamy kibicować, a kogo nienawidzić.

Szczerze nie wiem, co mogę więcej powiedzieć bez zdradzania szczegółów. Ogólnie książka jest piękna, napisana bardzo ślicznym i poetyckim językiem, ale jednocześnie zrozumiałym przez przeciętnego czytelnika. I mimo iż książka od samego początku przygotowuje nas na najgorsze, to i tak brniemy dalej chcąc dowiedzieć się, co dokładnie się wydarzy. 

Polecam Wam przeczytanie tej książki z całego serduszka, ponieważ potrafi ona poruszyć człowieka do tego stopnia, że przez dłuższy czas nie sięgnie się po następną książkę, bo zwyczajnie nie będziemy mogli przestawić się na inne uniwersum. (Jestem tego idealnym przykładem)


Można powiedzieć, że słowa to oddzielny bohater w powieści.


Uwaga! Tu mogą pojawić się delikatne spoilery!

Co do filmu to zawiódł mnie, nawet bardzo. Spodziewałam się, może rzeczywiście nieco skróconego opisu przygód małej Złodziejki, ale przynajmniej rzetelnego, w końcu to Twentieth Century Fox. A dostałam coś, czego bez przeczytania książki bym nie zrozumiała. Pamiętam, że gdy film wszedł do kin to chciałam się na niego wybrać i pewnie bym to zrobiła, gdyby nie książkowa wersja, którą zauważyłam pewnego dnia w Empiku. Stwierdziłam, że nie obejrzę filmu dopóki nie przeczytam książki i uważam, że zrobiłam dobrze.
Film mocno rozczarowuje. Oglądając go masz wrażenie, że to bardzo, bardzo, bardzo luźna adaptacja. Pominięto sporo szczegółów, które mogą się wydawać mało istotne, ale istotne przecież są. W książce biedota z Himmelstarsse była bardzo widoczna. Dzieci kąpały się raz na kilka tygodni, nosiły ciągle te same ubrania, były wychudzone. W filmie na okrągło padają słowa, że bohaterowie nie mają co jeść, są biedni i ledwo wiążą koniec z końcem, ale nie ma to odzwierciedlenia w tym co widzimy. Dzieci jak i dorośli są schludnie ubrani i zawsze umyci.
Owszem dostaliśmy ciekawie pokazaną Liesel, ale poza nią inni bohaterowie są tylko namiastką książkowych pierwowzorów. Rosa nie jest tą wredną i nieprzyjemną babą, przy której potrzebujemy czasu by ją polubić. Rudy został przedstawiony jako wieczne dziecko, które w ogóle nie ewoluuje. Owszem były w książce takie momenty wskazujące na dziecinność tego bohatera, ale z biegiem czasu stawał się poważniejszy, był sprytny, wiedział co zrobić by dostać to czego chce, stał się także bardziej dojrzalszy niż na początku. W przypadku Maxa nie czuje się tej więzi, którą miał on z Liesel. Ich przyjaźń była niesamowita i chwytała czytelnika za serce. Gdy w filmie opuszczał dom Hubermannów nie czułam nic.
W książce także kradzież była bardzo ważnym motywem. Liesel nie kradła przecież tylko książek, razem z Rudym należała do grupy, która kradła owoce z sadu bogatszych obywateli. W filmie ukradła ona trzy książki i już stała się tą wielką złodziejką, w książce długo pracowała na ten tytuł.
Pominięto wiele ciekawych i interesujących bohaterów, którzy mogliby doskonale urozmaicić ten film. Przecież Molching dzieliło się na ludzi dobrych, niechcących wojny, ale także na zwolenników Hitlera, w filmie praktycznie nie poznajemy tej drugiej części społeczności, a szkoda.
Nie wspomnę  już o całym procesie nauki w piwnicy, który przecież trwał miesiącami, a w filmie sprowadzono go do praktycznego minimum. Liesel ledwo otworzyła książkę, przeczytała napisy, które zrobił dla niej Hans i już była mistrzynią czytelnictwa. 
To tylko część zarzutów, które mam odnośnie tego filmu. Postanowiłam, że nie będę wymieniać wszystkich, bo ta notka chyba końca by się nigdy nie doczekała.
Wiem, że głównie czepiam się o duperele, ale według mnie to właśnie takie duperele sprawiają, że historia przeniesona na ekran jest wierna pierwowzorowi.



 Idealne pokazanie różnic w filmie i książce.

Nie mogę powiedzieć, że film był kompletnym gównem. Muzyka jak i dekoracje są idealnie dopasowane, obsada też nie jest najgorsza, ale wszystko inne pozostawia jeszcze wiele do życzenia. I mogę mieć tutaj jedynie żal do twórców, bo przecież to nie wina aktorów, że zaangażowano ich do pracy nad kiepską ekranizacją adaptacją.


Czytając „Złodziejkę..” udało mi się wyodrębnić kilka ulubieńców.

Ulubiony fragment: Moment, gdy Max prosi, aby Liesel obcięła mu włosy.
Ulubiony rozdział: Garnitury Anarchisty
Ulubiona postać: Liesel (która stała się jednoczesnie moją ulubioną postacią kobiecą w literaturze. Biedna Luna Lovegood spadła na drugie. Przykro mi.)
Ulubiona relacja: Liesel – Rudy


Markus Zusak jest australijskim pisarzem, który zasłynął właśnie ze „Złodziejki Książek” i doczytałam się wśród opinii ludu Internetu, że jeżeli pierwszą powieścią Zusaka, jaką przeczytamy będzie owa „Złodziejka..” to poprzednie utwory tego pisarza mogą wydać nam się zbyt proste i już nie tak genialne. Ja innych powieści Zusaka nie czytałam, więc nie mogę się niestety na ten temat wypowiedzieć, ale nie ukrywam, że to wyznanie trochę mnie zmartwiło, gdyż chciałam sięgnąć po „Posłańca”, a teraz mam co do tego lekkie obawy, bo „Złodziejka Książek”  postawiła poprzeczkę wyjątkowo wysoko, stając się moją ulubioną książką.


Dajcie znać co sądzicie o Złodziejce książkowej jak i jej filmowym odpowiedniku. Czy Was także wkurzyły wymienione przeze mnie kwestie czy traktujecie raczej film jako osobne dzieło, które Wam się podobało? Oraz podzielcie się opiniami jeżeli czytaliście inne powieści Markusa Zusaka.