poniedziałek, 30 grudnia 2013

10. Eleven's hours over now. - The Time Of The Doctor

Witam wszystkich bardzo serdecznie. W końcu (Po długich nocach spędzonych na płakaniu w poduszkę i słuchaniu "I am the Doctor") postanowiłam zebrać się w sobie i przybliżyć Wam moją opinię o "Czasie Doktora". Jeżeli jeszcze nie oglądaliście odcinka to macie jeszcze możliwość zawrócić. Niestety nie umiem pisać unikając spoilerów, wybaczcie. 

Nie wiem jak Wy, ale ja nadal jestem w wielkiej traumie.


Jako iż Jedenasty to mój, a także ulubiony Doktor chciałam by odszedł godnie i dostojnie, tak bym mogła go zapamiętać na bardzo długo. Bałam się tego odcinka chyba jeszcze bardziej niż rocznicowego. Nie wiedziałam czego się spodziewać, a informacja o powrocie Płaczących Aniołów, Cybermenów, Daleków i Ciszy wzbudziła we mnie papilacje serca. Nie za dużo tych wrogów jak na jeden odcinek?
Musicie wiedzieć, że pisząc tą recenzję nadal mam mentlik w głowie. Nawet po trzykrotnym obejrzeniu tego odcinka nie jestem w stanie określić czy podobał mi się czy może wręcz przeciwnie. Niektóre momenty na pewno zapadną w mojej pamięci na długo, ale do innych chyba wolę nie wracać lub udawać, że ich nie było. Ale których było więcej oraz które są dla mnie ważniejsze, cieżko określić.


On po prostu lubi być nadpobudliwy.

Muszę przyznać, że początek odcinka mnie kupił. Jedenasty jest tutaj sobą całym sercem. Zalatanym i zabieganym z nerwicą natręctw. Chce się dowiedzieć dlaczego nagle najważniejsi jego wrogowie zgromadzili się nad małą planetką. Do tego znajduje sobie wspaniałego towarzysza jakim jest Handles. Temu osobnikowi naprawdę nie przeszkadza czy masz zieloną skórę, rogi czy może jesteś samą głową Cybermana, ale jeżeli umiesz go słuchać to zawsze możesz mu towarzyszyć w podróży. (Więc dlaczego nadal nie przyleciałeś po mnie?)


 Pierwszy raz mam coś wspólnego z Clarą.

Całe zamieszanie i zalatanie związane ze świątecznym obiadem, które Clara przygotowuje dla swojej rodziny tak bardzo przypomina panikę w którą my sami wpadamy w świątecznym okresie, że aż poczułam jakbym sama musiała to wszystko ogarniać, mimo iż wdcale nie mam na to ochoty. Przecież święta są do bani, prawda? 


Już raz był szeryfem, więc wie jak to robić. 

Jedenasty nie ma już wyboru. Jego droga dobiega końca i jest tego w pełni świadomy. Pęknięcia w powłoce rzeczywistości wcale nie zniknęły. Jedynie zmieniły swoje miejsce. Śledzą go od samego początku jego istnienia. Wysyłają do wszechświata pytanie na które nie można odpowiedzieć, ale nie można od niego także uciec. Jego droga, tak jak mówiła przepowiednia, zatrzymała się w Trenzelore. Niemożność regeneracji powoduje, że Doctor się starzeje. Wolniej niż przeciętny człowiek, ponieważ człowiekiem nie jest, ale jednak. Czuje upływ czasu, już wie jak to jest być starym, ale mimo wszystko się nie poddaje. Jednocześnie jest szczęśliwy, że znalazł swoje małe miejsce w którym może zostać i żyć. Jednak świadomość, że Christmas stanie się w przyszłości jednym wielkim cmentarzem napędza go do działania.  Broni miasteczka jak tylko może. Obiecał przecież dzieciom, że zostanie. A dzieci się nie zawodzi.


I cała historia zatacza koło.

Moffat jak rzekł  pozamykał niedomknięte wątki (Chociaż dalej nie wiem jak Jedenasty i Clara wydostali się ze strumienia czasu w „Imieniu”) ale jak na jego pokręconą logikę zrobił to całkiem sprawnie. Trzeba pamiętać, że Moffat sam jest fanem serialu i nie chce dla niego źle, chociaż czasami zdarzy mu się przegiąć, to robi to by serial był jeszcze lepszy. Wyjaśnienia z Ciszą się spodziewałam, myślałam prawie tak samo jak przedstawił nam to Moffat (czy to czyni mnie już mistrzem zła?) ale tego co ukrywało się w pokoju Doktora w „God Complex” już nie. Stawiałam na martwe ciała towarzyszy lub teorię, którą kiedyś przekazał nam Matt - Dziesięć zajętych szubienic i jedna z wolnym miejscem, przeznaczona prawdopodobnie dla Jedenastego. Wszystko jednak połączyło się w jedność i jak na człowieka z ADHD wyszło to całkiem nieźle. Miło także, że udało mu się wpleść w odcinek trochę smaczków z poprzednich sezonów. 


Uciekaj, bo teraz będzie o tym co mi się nie podobało. 

Czy jest to mój ulubiony odcinek świąteczny? Niestety nie. Nie czuję w nim tej magii świąt, którą czułam w „Opowieści Wigilijnej” czy nawet w znienawidzonych przeze mnie „Bałwankach”. Poza obiadem przygotowywanym przez Clarę i nazwą miasteczka (W którym rzekomo cały czas jest Boże Narodzenie) nie widzę tu świątecznych motywów. I pod tym względem jestem mocno rozczarowana. Rozumiem, że celem skupiającym się w tym odcinku był upadek Jedenastego, ale naprawdę nie dało się umieścić tego wszystkiego podczas prawdziwych świąt.
Kolejnym wątkiem, który mnie trochę zniesmaczył był kościół. Żarty o nagości przestały mnie bawić kilka dobrych lat temu. Przecież przez połowę odcinka nasi bohaterowie teoretycznie chodzą nago. (Serial dla dzieci, prawda) Oczywiście, reakcja rodziny Clara na widok gołego mężczyzny była wspaniała, ale po tym można było sobie dać już z tym spokój.
Clara, kim bym ja była gdybym na nią nie ponarzekała. Od maja było nam wmawiane, że jest to dziewczyna, która ma ratować Doktora. Dlaczego gdy Doktor idzie na samotną walkę z Dalekami, stary i zmęczony, jedyne co umie zrobić ta dziewczyna to gadać do ściany? Nie ruszył mnie ten moment w ogóle, a do tego wydał mi się dość żałosny, ponieważ pokazuje, że Clara w ogóle nie potrafi działać samodzielnie, a tylko prosić, płakać i liczyć, że zostanie wysłuchaną oraz że nagle wszyscy stawią się za nią. (Czyżby powtórka z „Dnia Doktora”?)
Jeszcze mam na końcu języka chaotyczność tego odcinka. Może i wypadłby lepiej gdyby został podzielony na dwie części? Gdyby niektóre wątki zostały lepiej rozwinięte lub w ogóle nierozpoczynane. Mam tu na przykład na myśli Anioły. Wydały mi się niepotrzebne w tym odcinku. Gdyby nie było sceny, gdzie Anioł zakopany w śniegu łapie kostkę Clary gwarantuję, że odcinek dalej miałby swój urok. W ciągłym odsyłaniu i przywoływaniu Clary także nie widzę sensu.


Skoro już sobie ponarzekałam, teraz będzie o tym co mi się podobało.

Po pierwsze zaczęłam piszczeć jak szalona i cieszyć się przez łzy gdy pojawiła się Amy. Niektórzy twierdzą, że była niepotrzebna w tym momencie. Ja (i nie dlatego, że to moja ulubiona towarzyszka) od momentu pojawienia się informacji, że ma powrócić ktoś z przeszłości Doktora, liczyłam właśnie na nią. Dlaczego? Była to pierwsza twarz, którą ujrzał. To właśnie od jej ogródka i pokoju wszystko się zaczęło. Jedenasty tak samo jak Dziesiąty nie zapomniał o przyjaciółce w ostatniej chwili życia. I chociaż była ona tu tylko halucynacją, lub jakimś wspomnieniem, być może stworzonym przez TARDIS, która chyba Amy lubiła, spowodowała, że mimo cierpienia, które opanowało już ciało Doktora, to czuje on radość z powodu widoku znajomej twarzy i nie umiera w smutku i żalu. A w poczuciu spełnienia. Jego ostatni monolog do teraz wywołuje u mnie ciarki na plecach, poczucie smutku, że to już koniec, ale i dumy. W końcu Doktor zawsze był dumny z tego, że miał twarz Matta.
Byłam też zachwycona rozmową przy wchodzie słońca. Jest to chyba jedyna dobra rozmowa Jedenastego z Clarą. Wzruszająca, piękna, ale jednocześnie przygnębiająca. Ukazująca brutalną prawdę o życiu. Wreszcie poczułam, że między tą dwójką jest jakaś więź, a nie tylko chwilowe zainteresowanie polegające na odszyfrowaniu tajemnicy dziewczyny. Widać, że obydwoje są dla siebie ważni i chcą dla siebie tego co najlepsze.Szkoda, że nie dostaniemy już takiej sceny.
Wiele osób zarzuca Moffatowi, że jego postacie są płytkie, bez przesłania oraz że wszystkie są takie same. Nie zgodzę się z  tym, owszem postacie pisane przez niego często opierane na jednym schemacie, ale w tym odcinku dostaliśmy uroczą babcię Clary, która podbiła moje serducho. Jej świąteczne cukierki zawierające wiersze zamiast dowcipów były wspaniałe. Aż się prosi by sprowadzić dziadka Donny i stworzyć z tą dwójką spin-off. 

Jedenasta mija, zegar wybija dwunastą. 

I tak dotarliśmy do końca. Czy jest mi smutno? Bardzo. Moja depresja poregenaracyjna osiągnęła chyba najwyższy poziom w momencie, gdy budziłam się w nocy po dziesięć razy z płaczem nie mogąc się uspokoić. A potem wróciła ze zdwojoną siłą doprowadzając do tego, że swoją owieczkę-poduszkę nazwałam Matt. Jego kreacja Doktora jest moją ulubioną. Można w niej odkryć tyle różnych twarzy i przynajmniej z jedną się utożsamić. Ten szalony dzieciak z duszą starca jest niesamowitym przykładem na to, że połączenie emeryta i nastolatka nie wywołuje zawsze konfliktu pokoleń. Trochę mi jednak przykro, że sama zmiana twarzy była taka szybka, jakby nie było to jestem fanką stawania Doktora w płomieniach. I uważam, że należało się to Mattowi.


 Nerki to bardzo ważny narząd.

Wiem, że Doktor Capaldiego także będzie dla mnie ważny, ponieważ to moje pierwsze przejście z twarzy na nową "na żywo", a tekstem, że nie lubi koloru swoich nerek już zdołał mnie kupić. Zauważyliście, że w „Doktorze” dość często szwankują ludziom nerki? Czemu scenarzyści tak bardzo ich nie lubią!? To przecież taki ważny i potrzebny organ ludzkiego organizmu.

Teraz pozostaje nam tylko czekać do sierpnia na nowy sezon. Damy radę? Skoro daliśmy radę czekać dwa lata na powót Sherlocka, to na Doktora też damy!

3 komentarze:

  1. Ten odcinek w całości podbił moje serca, potem je połamał na tysiąc kawałeczków gdy 11th mówił, że nigdy nie zapomni kiedy Doctor był nim i skleił kiedy pojawił się Capaldi, który jedną sceną skradł moje serca.
    Ogólnie nadal płaczę za Mattem jak zobaczę właśnie scenę regeneracyjną, płaczę gdy widzę cytaty i popłakałam się czytając twoją recenzję.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zadam Ci takie małe pytanko... Jak można się na moich wypocinach popłakać? Stwierdzenie "Popłakałam się, bo Matt odchodzi, a to mój ulubiony Doktor i jest mi niebywale przykro, że już go w tej roli nie zobaczę" jest tu chyba bardziej trafne ;)
      Tak, też Cię kocham.

      Usuń
    2. No ale wiesz o co mi chodzi przynajmniej xD

      Usuń