niedziela, 24 listopada 2013

9. Teraz jest nas trzech - The Day Of The Doctor

Witam kochani! Z góry uprzedzam, że rencenzja najnowszego odcinka "Doctora Who" może być przepełniona spoilerami, więc jeżeli jeszcze go nie oglądaliście to zmykajcie i wracajcie dopiero wtedy gdy już to zrobicie. A całą resztę zapraszam na ciąg dalszy moich wywodów.


 "Nigdy okrutnie, ani tchórzliwie. 
Nigdy się nie poddawać, nigdy nie ulegać!"

Steven Moffat zapytany dlaczego w odcinku nie będzie klasycznych Doktorów odpowiedział, że nie chce robić typowiego przeglądu poprzednich wcieleń. Jego celem było stworzyć historię, która posłuży jako początek dla nowego sezonu i dalszych przygód. Czy mu to wyszło?


Dzień Doktora to nietypowa przygoda. TARDIS nie zabiera szalonego kosmity tam gdzie tego chce, by tylko pozwiedzać okoliczne planety. Tym razem Doktor jest zmuszony wziąć na swoie barki sprawę, która przyprawia o ból jego serca już od wielu (bradzo wielu) lat. Najstraszniejszy dzień wojny, zniszczenie rodzinnej planety, a także pozbawienie życia tysięcy dzieci, jest tym rodzajem wspomnień, które nigdy nie gasną, a jednocześnie chciałoby się o nich jaknajszybciej zapomnieć. Taki rodzaj paradoksu wewnętrzenego jest niebywale silny, co tylko wpływa na zachowanie Doktora. 


 Cieszę się, że Billie pojawiła się w postaci sumienia, a nie Rose, 
bo dzięki temu odgrywa ważniejszą rolę niż zwykła towarzyszka.

Sumienie Doktora odegrało tu bardzo ważną rolę. Pokazuje, że nie powinniśmy się bać konfrontacji z samym sobą, że zawsze jest wyjście, nawet z tej najtrudniejszej sytuacji. Nie dziwię się, że pod postacią sumienia naszego bohatera pojawiła się Rose. Dziewczyna, która poznała Doktora tuż po traumatycznych wydarzeniach i zmieniła go w kogoś dobrego. Nawet Doktor Hurta, który jej jeszcze nie poznał, pewnie będzie chciał to zrobić w najbliższej przyszłości. Sumienie daje wszystkim pogląd na świat i proponuje wybór. Nawet dla tego, kto popełnił czyny niegodne. Przecież każdy zasługuje na drugą szansę, sumienie ją daje, a jednocześnie prowadzi nas za rękę, byśmy tym razem wybrali dobrze. 


Jest to chyba jedyna scena z Clarą, którą ulwielbiam.

Clara to nietypowa towarzyszka. Jej natura i wrodzony dar mówiący, że ma ratować Doktora powoduje, że nie może patrzeć jak Doktorowie razem biąrą się za zniszczenie Gallifrey. Cierpi razem z nimi, a jednocześnie jest świadoma, że to właśnie ona musi mu pomóc i porozmawiać z jednym z nich. To dzięki niej Jedenasty zmienia zdanie i postanawia znaleźć inną drogę, którą chce podążać. 
Szczerze mówiąc mam tu lekki zawrót głowy, bo ile samo wejście Clary można uważać w tym momencie za właściwe, bo właśnie takie zadanie mają towarzysze (pomagają Doktorowi by nie popełnił żadnego głupstwa), to jej stwierdzenie, że "Każdy głupi może zostać bohaterem." uważam za niewłaściwe i nie na miejscu. Do tego sposób w jaki to powiedziała. Odczułam jakby to ona podjęła dezyzję za Doktora, a on tylko przekazał to światu. Uważam, że tak być nie powinno i chwała scenariuszowi za to, że w tym odcinku Clara (Tak jak było to w "The Name Of The Doctor") nie jest główną postacią.


Tak różni, aż łatwo zapomnieć, że to ta sama osoba.

Odcinek od stóp do głów przepełniony jest humorem, a także niesamowitą grą aktorską. Konfrontacje i zachowania trzech Doktorów były fantastyczne. Mogliśmy znowu poczuć jak to jest oglądać Davida na ekranie w roli Dziesiątego, a także cieszyć się uśmiechającym się Mattem, który już niedługo także przestanie być Doktorem. Cieszmy się z takich chwil, bo mogą się nie powtórzyć. Dodatkowo Moffat zrobił coś czego od dawna w tym serialu nie było. Mimo braku poprzednich towarzyszy możemy niebywale mocno odczuć ich obecność. Buty River, szkoła w której dyrektorem jest Ian, a także tablica w Czarnym Archiwum, gdzie pojawiają się zdjęcia Susan czy Rory'ego, okulary Amy, które Jedenasty nadal ma przy sobie. Rozwiązanie wątku małżeństwa Elżbiety i Dziesiątego zapoczątkowanego jeszcze przez Davisa, a także niesamowite wstawki z poprzednimi wcieleniami Doktora, które doprowadzały fanów do pisku, które pewnie słyszeli w innej galaktyce, a także pierwotna czołówka serialu. To wszystko powoduje, że czujemy, że producenci nie chcą byśmy zapominali, że pomimo zmian, (które nie zawsze pasują każdemu widzowi) to nadal ten sam serial, oraz że to właśnie dzięki zmianom przygody Władcy Czasu dalej są tak lubiane.



I znowu czekają nas rozkminy po nocach.

Mimo wszelkich wspaniałości, które zostały nam pokazane w tym odcinku nie obeszło się jednak bez miliona pytań, które nadal nie zostały rozwiązane. Kim jest kustosz, którego gra Tom Baker, jak Zygoni i załoga UNIT'u wydostali się z Archiwum oraz jak Clara i Jedenasty uciekli z Trenzelore i strumienia czasu Doktora? Jak w końcu mamy liczyć regeneracje? Oraz jak to się stało, że poprzednie wcielenia (już nie mówię o przyszłym) także wiedziały, że mają pomóc? W świetle obecnych wydażeń można pomyśleć, że nie są one tak ważne, jednak te Moffatowe przekombinowania już zaczyną męczyć nawet jego największych zwolenników. Przepisanie czasu jest wpożądku, ale tylko wtedy gdy robi się to raz, a nie jedenaście.


Prosta scena - ale to właśnie ona chwyta nas najbardziej za serca.

Ten dzień dał Doktorowi nadzieję, że jeszcze nie wszystko jest stracone, że nie musi już ukrywać swej przeszłości. Wreszcie skonfrontował się z nią tak jak powinien - stanął twarzą w twarz, jak bohater. Ale jednocześnie wywołuje to w nim niepewność. Gallifrey została zamknięta w w bańce czasowej w tym jednym konkretnym dniu oraz została bezpiecznie ukryta, ale cze kiedyś uda się ją odnaleźć? Nie wiadomo czy ponowne spotkanie Doktora z ukochaną planetą nie spowoduje kolejnej katastrofy. Doktor nie zmienił swej przeszłości całkowicie. Zaginiony jak i Dziesiąty Doktor zapomną o wszystkich wydarzeniach, dalej będą myśleć, że to przez nich upadł ich świat i będą dążyć by swoimi czynami odkupić grzechy. Ale przecież Doktor dlatego wybrał to imię, by nieść światom pomoc.


Muszę przyznać, że mimo pewnych niedociągnięć i (moim zdaniem) fatalnym sezonie siódmym, Moffat mile mnie zaskoczył. I chociaż tak jak zawsze zostaliśmy z masą pytań i nieścisłościami oraz narzekaniem, że odcinek mógłby być dłuższy, to naprawdę mi się podobał i jest chyba moim (prawie, zaraz po "Asylum Of The Daleks" i "Town Called Mercy") ulubionym odcinkiem z tego sezonu. Jest przepełniony emocjami, przygodą, a także stanowi fantastyczne tło dla kolejnych odcinków, do których, mam nadzieję, będę tak samo chętnie wracać jak do tego. 


PS: Widzieliście już zapowiedź do odcinka świątecznego? Oj, przepowiadam płacz.
PS2: Jak zwykle przepraszam za błędy. Ortografia i interpunkcja, to nie jest moja działka. 

2 komentarze:

  1. Podoba mi się. Nieźle piszesz :) Odczucia mam w miarę podobne.

    OdpowiedzUsuń
  2. O tak, nikt inny nie mógłby być sumieniem! I pomyśleć, że Hurt właśnie regenerował i już tuż tuż 9 spotka Rose ;)

    OdpowiedzUsuń