sobota, 29 marca 2014

14. Tworzenie człowieka (nie)jest łatwe - National Theatre Live: Frankenstein



Witajcie misiaczki. Po raz kolejny muszę was przeprosić za moją nieobecność na blogu, ale znacie mnie. Muszę robić sobie przerwy by nie zwariować. Dziś trochę inaczej, ponieważ o sztuce teatralnej, sztuce, która zawładnęła moim serduchem już od pierwszych sekund.

Uwaga, spoilery. (Postaram się by były delikatne, ale nic nie obiecuję)

Czy Frankenstein może być czymś więcej niż tylko jedna z pierwszych opowieści z gatunku sc-fi spisaną na początku dziewiętnastego wieku przez dziewiętnastoletnią dziewczynę? Jeżeli mam być szczera nigdy bym nie pomyślała, że ta historia może mnie zaciekawić w ten sposób, że kolejny dzień z rzędu nadal o niej myślę. I przyznam się bez bicia, że gdyby nie cykl National Theatre Live (i Benedict), pewnie nigdy bym nie zwróciła na niego uwagi, gdyż nie przepadam za tego typu twórczością. W dodatku, o czym tak naprawdę jest ta historia? O potworze, którego stworzył Frankenstein i co dalej? Co z niej wyniesiemy poza krwią i mordem?

Wyobraźcie sobie, że mieliście się nigdy nie narodzić. Albo inaczej, narodziliście się tylko w wyniku eksperymentu naukowego, w który nikt nie wierzył. Że wasze życie jest jednym wielkim przypadkiem. Przypadkiem, którego nie rozumiecie. Ale żyjecie, czujecie zimno, głód i przerażenie. Jesteście nowi na tym świecie, wiele was interesuje, ale nie możecie w pełni poznawać tego wszystkiego, bo nie ma przy was nikogo, kto mógłby poprowadzić was za rękę. Bo wasz jedyny rodzic uciekł od odpowiedzialności, gdy tylko zobaczył jak bierzecie pierwszy oddech.

Ten jeden gif mógłby idelnie promować całą sztukę. 
I nie muszę chyba mówić, jak bardzo go uwielbiam.


Victor Frankenstein (Benedict Cumberbatch)
Benedict w roli socjopatycznego naukowca sprawdza się rewelacyjnie. Victor nie ma pojęcia, co tak naprawdę uczynił, jaki błąd popełnił. I nie mam tu na myśli Stworzenia, które narodziło się spod jego dłoni, ale moment porzucenia go. Frankenstein jest w pewnym sensie rodzicem i to właśnie on jest odpowiedzialny za wychowanie dziecka. Powinien je wychować, dać mu miłość i zaopiekować się nim. Tymczasem Victor je odtrąca. Nie sądził, że to, co od zawsze było niemożliwe jest prawdą. Może się przeraził? Może zwyczajnie nie był na to gotowy? A może jego mózg naukowca nie jest w stanie zaakceptować sytuacji, której nie wyjaśniono w książkach. To jak widzi świat jest doskonale pokazane w czasie zbliżenia z Elizabeth. Victor nie patrzy na nią jak na kobietę. Owszem dostrzega jej piękne włosy, oczy czy idealną skórę, ale dla niego są one jedynie składnikami, elementami, z których jego narzeczona się składa.
Victor kompletnie nie rozumie otaczających go ludzi. To zimny cham, którego mamy ochotę walnąć w twarz przy pierwszym spotkaniu. Nie widzi jak ludziom zależy na nim. Otacza go rodzina, ale tak naprawdę jest sam. Jest sam ze sobą i swoją nauką, nie spędza czasu z Elizabeth i nie rozumie, dlaczego ona tak bardzo na ten kontakt nalega. Jedyną sytuacją, która udowadnia, że ten dupek ma chociaż szczątki serca, jest relacja z jego młodszym bratem. Na wieść o jego zaginięciu rzuca wszystko by tylko pomóc go odszukać. I tutaj stworzenie doskonale to udowadnia, mówiąc naszemu bohaterowi, że może wybić połowę miasta, a jego pan nie zwróciłby nawet na to żadnej uwagi i nie powiązałby tego ze Stworzeniem, a śmierć brata jest już czymś, co wzbudza u niego lęk i niepokój. Dlatego to właśnie brat odwiedza go we śnie. Jest to chyba jedna z moich ulubionych cen w całej sztuce. Jest jednocześnie bardzo dojrzała (William jest bardzo mądrym jak na swój wiek dzieckiem) ale także ma w sobie coś z tej dziecinności, którą dorosły Victor nadal w sobie posiada, chociaż doskonale ją ukrywa.

Stworzenie (Johny Lee Miller)
Nikt nie jest z natury zły. To otoczenie sprawia, że stajemy się tym, kim jesteśmy. Stworzenie od samego początku wzbudza w nas współczucie. Porzucone przez własnego ojca, wyśmiewane przez społeczeństwo, gnębione i katowane, tylko dlatego, że jest inne lub nie spełnia narzuconych kanonów piękna. Cała jego tragiczna opowieść ukazuje jak bardzo społeczeństwo jest zniszczone, jak bardzo jesteśmy ograniczeni, nie mamy żadnych zachorowań czy skrupułów moralnych. Że nie jesteśmy w stanie przygarnąć osoby poszkodowanej przez los, a jedynie zniszczyć ją. Odpychamy od siebie innych nie dając sobie wytłumaczyć i zaakceptować sytuacji z ich punktu widzenia. Stworzenie jest bezbronne, posiada jedynie kawałek szmaty, którą może się okryć, ale to nie spowoduje, że ochroni się przed złem.
Gdy spotyka Lacey’ego nie dziwi się, że ten go nie odtrąca, przecież go nie widzi. Stworzenie jest pewne, że gdy tylko jego rodzina go pozna nie zaakceptuje go, że potraktuje go tak samo jak potraktowali go inni. Jest to bezwątpienia forma obrony, którą stosują ludzie wcześniej pokrzywdzeni. Zamykają się we własnym świecie i nie pozwalają nikomu zbliżyć się do siebie.
Stworzenie jest postacią tragiczną, gdyż jedyne czego nauczyło się od ludzi to złość, nienawiść i zemsta. Doskonale rozwinęła się u niego umiejętność kłamstwa i manipulacji, której nie boi się użyć na swoim stwórcy. Grozi mu, stawia ultimatum, a gdy Victor łamie obietnicę, stworzenie także. I robi to, co umie, czyli mści się i zapowiada, że już zawsze będzie biec za Frankensteinem.

Jeden żyje dla drugiego
Ostatnie sceny sztuki idealnie pokazują czym Stworzenie jest dla Frankensteina, a czym jest Frankenstein dla Stworzenia. Frankenstein nie jest w stanie zabić Stworzenia, mimo iż wiele razy to zapowiadał. Ma do tego idealną okazję, został sprowokowany, a jego dzieło siedzi tuż przed nim, ale ten zwyczajnie nie umie, a raczej nie chce tego zrobić. Między tą dwójką jest niewidzialna nitka, która może się plątać i rozciągać, ale nigdy się nie rozerwie. Łączy ich bardzo silna więź, kochają się, mimo iż nie mają o tym pojęcia. W końcowej scenie Frankenstein daje możliwość i szansę ucieczki Stworzeniu, ale zastrzega, że nadal będzie je gonić. To samo robi Stworzenie. Im największą radość daje właśnie ten ciągły bieg za sobą. To zwracanie na siebie uwagi, przecież obydwoje są bardzo samotni, obydwoje stracili swoje sympatie i teraz pozostali tylko we dwoje. Tak długo byli razem, że teraz rozłąka jest najgorszą opcją.

Natura ludzka
Jak już wspomniałam sztuka jest czymś więcej niż tylko opowieścią gatunku fantastycznego. Jest to opowieść o ludzkich słabościach, pokazująca jak podłym jesteśmy gatunkiem. Że nie dajemy sobie sprawy jak bardzo jednym gestem możemy skrzywdzić innych oraz że każda reakcja pociąga za sobą reakcję. (Ty zabiłeś moją żonę, ja zabiję twoją) Nie zdajemy sobie sprawy z tego, że życie to coś więcej niż tylko oddychanie i jedzenie. Potrzebujemy relacji z innymi by prawidłowo funkcjonować. Stworzenie zostało porzucone przez swoją inność. Wmawiamy sobie, że jesteśmy tolerancyjni, szanujemy innych, a gdy stajemy twarzą w twarz na przykład z chorobą, odsuwamy się w kont, gdyż myślimy, że tak będzie dla nas najlepiej. Frankenstein jest tutaj przykładem takiego złego rodzica, który nie chce mieć z chorą istotą nic wspólnego. Historia niby prosta, wyjęta z codziennego życia, ale daje dużo do myślenia. To my kierujemy światem, to my mamy wpływ na innych, nawet jeżeli dobrze się nie znamy. Dlatego tak ważny jest szacunek i zrozumienie dla drugiej istoty (nie tylko człowieka!) Nie powinniśmy bawić się w Boga i zabierać komuś życia, bo każdy ma do niego takie samo prawo.

Zamiana ról
Przedstawienie ma to do siebie, że możemy je oglądać w dwóch wersjach. Głowni aktorzy zwyczajnie zamieniają się rolami, dzięki czemu możemy podwójnie cieszyć się ich grą. (I podwójnie wydać pieniądze) Ja widziałam tylko wersję BC – Victor, JLM – Stworzenie. Cieszę się, że zaczęłam swoją przygodę z tą sztuką właśnie od niej, bo czuję, że ta wersja będzie tą moją. Nie zrozumcie mnie źle, bardzo chcę zobaczyć wersję z Benedictem jako Stworzeniem i Johny’m jako Victorem, ale wiem, że ta wersja będzie zupełnie inna. Oba panowie grają te postaci inaczej i wydaje mi się, że właśnie dlatego pozwolono tu na zamianę, by pokazać tą różnorodność i jestem ją w stanie zaobserwować już po kilku zdjęciach. Mój „problem” polega głównie na tym, że Benedict ma jak dla mnie zbyt szlachetną twarz, przez co idealnie wpasowuje się w kanon zimnego naukowca bez serca. Jednak jednocześnie wiem, że jest na tyle wspaniałym aktorem, że pewnie z rolą Stworzenia jest w stanie sobie poradzić równie dobrze co kolega. Dorobku pana Millera nie znam prawie w ogóle, więc ciężko mi go oceniać, jednak w roli Stworzenia błyszczał. Bez wątpienia był w tej wersji był większą i o wiele bardziej jasną gwiazdą niż Benedict. Jego rola była z pewnością bardziej wymagająca i chylę tu przed nim czoła, bo poradził sobie z tym rewelacyjnie.

Małe minusiki
Żeby nie było tak, że zachwalam całą sztukę i nie widzę jej wad, wspomnę o małych minusach, które się pojawiły. Pierwszym z nich jest niewątpliwa różnica między Victorem, a jego ojcem. Chodzi mi o fizyczne różnice, ciężko jest mi zrozumieć w jaki sposób w rodzinie osób o ciemnej karnacji nagle pojawia się dziecko całkowicie białe (i to w obu wersjach!). Okej, próbuję to sobie wytłumaczyć tym, ze zmarła matka Victora, której nie poznaliśmy była biała i może zwyczajnie syn ma więcej genów po niej. Drugim natomiast minusem jest dość brutalna scena gwałtu na Elizabeth. Zdaję sobie świadomość, że była to gra i nic poważniejszego między aktorami się nie działo, ale jednak moim zdaniem powinno to zostać przedstawione dość subtelniej, a nie walić na widza jak grom z jasnego nieba. Ja mam awersję do tego typu scen, nie ważne czy w filmach, serialach, książkach czy w przedstawieniach, nie lubię gdy otwarcie mam pokazane co się dzieje w takich scenach. Widziałam, że sporo osób się skrzywiło w tym momencie, a część dziewczyn zakryła oczy. Wspomnę dodatkowo, że przedstawienie ma oznaczenie „od 15 lat”, czyli nadal jest przeznaczone dla dość młodych osób i nie wiem czy poprzeczka nie powinna skoczyć do tych 16. Ale to już tylko moja osobista ocena.

National Theatre
Było to moje pierwsze spotkanie z Brytyjskim Teatrem Narodowym i muszę przyznać, że się nie zawiodłam. Muzyka była rewelacyjna, dokładnie oddawała nastroje bohaterów, gdy atmosfera była luźniejsza, muzyka stawała się weselsza i bardziej rozrywkowa, w dramatycznych natomiast ciężka i niepokojąca. Efekty wizualne i specjalne zapierają dech, wszystko jest tak dokładnie dopracowane, że trudno uwierzyć, że to tylko woda ze zraszacza, a nie prawdziwy deszcz, że słońce, przy którym ogrzewa się stworzenie tak naprawdę nie grzeje. Dodatkowo nagranie jest najwyższej jakości i naprawdę momentami można zapomnieć, że jesteśmy w kinie, w innym kraju, a nie na widowni. No dobra, przypominają nam o tym genialne zbliżenia, których pewnie nie moglibyśmy zobaczyć podczas spektaklu na żywo. 



Nie żałuję ani grosza wydanego na ten spektakl i z całym sercem polecam wam wybrać się do kina, gdy tylko znowu będą grać. Bo widzicie sprawa z National Theatre Live wygląda tak: Jeden spektakl, jeden dzień i jedna godzina, a potem bardzo długo nic.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz