niedziela, 21 grudnia 2014

23. Liebster Blog Award #1

Witajcie! :)
Z miesięcznym opóźnieniem, ale w końcu to nastąpiło, odpowiadam na nominację, którą dostałam od cudownej i kochanej Anth.
Proszę szanownego państwa dzisiaj zobaczycie moje szalone odpowiedzi na Liebster Blog Award.
Dla tych, którzy nie wiedzą czym jest ta „zabawa” przytaczam jej zasady:
Nominacja do Liebster Blog Award jest otrzymywana od innego blogera w ramach uznania za „dobrze wykonaną robotę”. Jest przyznawana dla blogów o mniejszej liczbie obserwatorów, więc daje możliwość ich rozpowszechnienia.  
(Pamietajcie, że tagując innych wymyslacie własne pytania)
11 pytań i 11 odpowiedzi. (Ach, jedenaście, gdzie mój ukochany Jedenasty Doktor?) więc bez zbędnego gadania zabieram się do pracy. 

1.Masz możliwość rzucić swoje dotychczasowe życie na rok i wyjechać gdziekolwiek zechcesz. Jakie miejsce wybierasz?
Mogłabym powiedzieć, że wybrałabym Hogwart, ale niestety mój list od Dumbledore’a nadal nie przyszedł, więc wybieram Londyn! Wiem, nie jestem zbyt oryginalna, bardzo wiele ludzi chce tam wyjechać. Osobiście jestem fanką wszystkiego co z Londynu. Kocham ich budki telefoniczne i piętrowe autobusy. Ciężko to wyjaśnić, ale stolica Anglii wydaje mi się takim idealnym azylem na świecie, mimo tego tłoku na ulicach i gwaru panującego 24/7. Zdaję sobie sprawę, że jest to jedno z najdroższych miast na świecie, ale myślę, że dla chcącego nic trudnego. Wystarczy trochę zaoszczędzić i rozpocząć wyprawę życia. 

2. Jakiej muzycznej fascynacji z przeszłości wstydzisz się najbardziej?
Hannah Montana. Tak, byłam największą fanką tej oto persony w klasie. Wszystkim kazałam jej słuchać i oglądać serial. Pamiętam, że każdy się z tego śmiał i przez to nie miałam też zbyt dużej liczby przyjaciół. Wydałam także mnóstwo pieniędzy na płyty z muzyką jak i samym serialem, a przecież mogłam przeznaczyć je na coś ciekawszego i bardziej przydatnego, zwłaszcza, że wyżej wymienione rzeczy leżą od kilku lat na półce nieruszone.

3. Przeżyłeś/aś już koncert życia? Cóż to był za wykonawca (jeśli był) lub będzie (jeśli jeszcze nie był)?
Moim koncertem życia były Bratanki. Występ odbył się w parku obok mojego domu. Miałam wtedy 6 lat. Pamiętam, że był to sierpień, a ja miałam na sobie rękawiczki, bo było mi zimno.
A tak na serio. Nie jestem osobą, która ma (w tej chwili) ulubiony zespół i szaleje na jego punkcie tak bardzo, że musi pojechać na koncert, bo bez tego umrze. Owszem lubię piosenki niektórych zespołów, ale to jeszcze nie jest ten moment bym mogła powiedzieć, że zaczynam zbierać pieniądze by zobaczyć ich na żywo.

4. Najbardziej pożądana cecha u przyjaciela to…?
Nadawanie na tych samych falach co ja. No bo jak tu stworzyć przyjaźń gdy dwoje ludzi ciągle się kłóci i nie dogaduje? A taką drugą, ale też bardzo ważną cechą jest punktualność. Sama jestem osobą, która nienawidzi się spóźniać, więc od przyjaciela oczekuję tego samego. 

5. Ulubione gulity pleasure?
Kurcze, chyba nie mam. Jeżeli coś lubię to nie powinnam się tego wstydzić. Może mogłabym umieścić tu bajkę Ever After High (KLIK) bo lubię ją, oglądam, ale nie przyznaje się do tego jakoś specjalnie i właściwie nikt o tym nie wie. No dobra, wie dwójka moich kumpli i teraz już wy.

6. Książka, której przeczytania żałujesz?
POCZTÓWKA Z TORONTO. O matko, jakie to było straszne. Kupiłam ją bo była krótka i tania. Dodatkowo jest ona napisana przez polskiego autora, a ja takich czytam mało, gdyż zwyczajnie lektury szkolne do czytania polskich tworów mnie zniechęciły. Błędem było niezapoznanie się z opisem z tyłu, który już nie zapowiada nam fascynującej historii. Bohaterowie w tej książce są bardzo płytko nakreśleni i wkurzają jak tylko mogą, a styl autora wygląda jak niedopracowane wypracowanie szkolne. Moja ocena: 5/10.

7. Za co cenisz siebie najbardziej?
Za lojalność. Jeżeli już kogoś za coś polubię to lubię do końca. Chciałabym żeby znajomość trwała i była stale pielęgnowana. Niestety nie zawsze tak się dzieje, bo do przyjaźni potrzeba minimum dwóch osób i jeżeli ta druga jest niezainteresowana moim towarzystwem to nie będę jej do niczego zmuszać.
Chociaż ostatnio ta zasada została zachwiana, bo zauważyłam u siebie zachowania konformistyczne. Staje się oschła dla osób, dla których wcześniej byłam miła, tylko dlatego, że inni nie są przyjaźnie do niej nastawieni. Przez co straciłam bardzo fajny kontakt z pewną osobą i raczej nie uda mi się już tej relacji naprawić. Wielka szkoda.
(Myslę, że obrazek idealnie podkreśla moją naturę)

8. Poleć mi trzy dobre książki. Albo filmy. Albo jedno i drugie.
1. „Złodziejka Książek” Markusa Zusaka. Będę to polecać każdemu, zawsze i wszędzie. Najlepsza książka świata!
2. „Inside I'm Dancing” – Jeden z dwóch filmów, które na moim filmwebie mają ocenę 10. Piękny (chociaż na koniec bardzo smutny) film z James’em McAvoy’em w roli głównej, opowiadający o tym jak ważne jest życie, nawet gdy jest się ciężko chorym.
3. „Historia Myśli Socjologicznej” Jerzego Szackiego – Jest to moja nowa biblia, więc moim obowiązkiem jest polecić książkę, która ładnie wygląda na półce.

9. Gdybyś mógł/mogła słuchać do końca życia tylko jednej płyty, to co by to było?
Nie mam pojęcia. Ciężko jest mi wybrać jedną płytę, ponieważ ja słucham zazwyczaj jednej piosenki z danej płyty… Eh, myślę, że byłby to jakiś soundtrack, ale nie jestem w stanie przytoczyć jednej konkretnej odpowiedzi.

10. Ociekający tłuszczem burger czy wegański, organiczny falafel?
Ostatnio bardzo potknęłam się na hamburgerze. Owszem był smaczny, ale po nim umierałam cały następny dzień. Może było to spowodowane, że połączyłam go z lodami i dwoma kubkami coli, ale mimo wszystko postanowiłam, że nigdy więcej nie zjem w tej sieci fastfoodowej, w której wtedy jadłam, żadnej mięsnej rzeczy, bo znowu się pochoruje. Dlatego wybieram falafelka. Słyszałam, że są pyszne, chociaż sama nigdy nie jadłam i bardzo chętnie bym spróbowała taki przysmak.

11. Jaką jedną rzecz zmienił(a)byś w życiu, gdybyś mógł/mogła?
Stan mojego zdrowia. Serio jest koszmarne. Moim płucom wystarczy najmniejsza chmurka dymu papierosowego/spalinowego abym zaczęła się dusić, a kręgosłup jest tak krzywy, że szkoda o nim wspominać, często bolą mnie też zatoki. Mimo swojego ogromnego materializmu przyznaje, że gdy nie ma zdrowia to jest cienko. Nie da się cieszyć nawet najlepszym i najnowszym komputerem, gdy nie ma się siły by do niego dojść.




Znacie już odpowiedzi na pytania zadane mi przez Anth, teraz przyszła pora abym to ja zapytała się Was o kilka rzeczy.*zaciera łapki i złowieszczo się śmieje*

1. Jak bardzo wygląd zewnętrzny jest dla Ciebie ważny? Czy jesteś w stanie wyjść do ludzi w stanie nieidealnym? Czy oczekujesz od innych, aby w Twoim towarzystwie wyglądali perfekcyjnie?
2. Dobra książka i dobry film, który ostatnio skończyłeś/łaś i polecasz wszystkim.
3. Zła książka i zły film, który ostatnio skończyłeś/łaś i nikomu nie polecasz.
4. Twój ulubiony vlogger/kanał na YT.
5. Czy jesteś typem gracza? Lubisz grać w gry (nieważne, czy planszowe czy komputerowe, interpretacja dowolna) i poznawać nowe gatunki?
6. Trzy piosenki, które przyczepiły się do Ciebie i nie chcą za nic sobie pójść.
7. Ulubiony świąteczny film.
8. Jaki masz stosunek do jedzenia? Sam/ma gotujesz czy może preferujesz restauracje? Jak oceniasz ludzi marnujących niezjedzone pożywienie.
9. Jaka była wymarzona przez Ciebie praca w dzieciństwie? Czy podążasz wyznaczoną przez siebie kilka/kilkadziesiąt lat temu ścieżką kariery?
10. Odwieczna walka, psy vs. koty. Które lepsze i dlaczego? 
11. Lubisz chodzić do teatru? Jeżeli tak to napisz jaki jest twój ulubiony spektakl. A jeżeli nie lubisz teatru to napisz dlaczego.


Kogo nominuję: 
6. I wszystkich tych, którzy chcą odpowiedzieć na moje pytania :)
Byłoby mi bardzo miło gdybyście odpowiedzieli na te pytania, ale zrozumiem jeżeli nie przyjmiecie tego wyzwania. Nie każdy musi być ich fanem. 

Mam do zrobienia jeszcze jedną nominację, od Ginny, ale ona pojawi się za jakiś czas ;) 


czwartek, 11 grudnia 2014

22. PotterFreak Tag

Hej!
Chcecie się dowiedzieć jakie mam zdanie na temat Harry'ego Pottera? Co mi się podoba, a co nie? Na jakiej pozycji w drużynie Quidditch'a mogłabym grać oraz jak wyglądałby mój patronus? 
Jeżeli tak to zapraszam do oglądania :) 





sobota, 15 listopada 2014

21. ''Zanim Peeta został Peetą'', czyli maraton filmowy z Joshem Hutchersonem.

Cześć. 
Dzisiejszy wpis jest całkowicie dedykowany Beatce z bloga Zapiski Szalonej Paczary. Dlaczego zrobiłam dedykowany wpis spytacie, a już Wam odpowiadam. Beatka napisała na swoim facebooku, że zauroczył ją film „Mały Manhattan”,  gdzie główną rolę zagrał Josh Hutcherson, ale w wersji mini. Znaczy był jeszcze dzieckiem, które uczyło się gry i podobno jest tam bardzo uroczy. Tak zaczęła mi słodzić, że w ciągu 5 minut pobrałam sobie ten film i obejrzałam go do poduszki. Właśnie ten film spowodował, że zachciałam więcej małego (i nie tylko) Hutchersona. Serio wpadłam po uszy, bo jest to aktor niesamowity. A jakie dokładnie mam opinie po maratonie złożonym z 9 filmów, w którym nasz Josh zagrał, możecie przeczytać poniżej.
Streszczenia filmów jak i moje przemyślenia są bezspoilerowe, więc czytajcie śmiało.


Mały Manhattan (2005)

Mamy tu historię dziesięcioletniego Gabe’a, który jest zmuszony poradzić sobie jakoś z rozwodem rodziców. Pewnego dnia prosi ojca, aby ten zapisał go na karate i tu zaczyna się cała przygoda. Nasz bohater nie ma jednak pojęcia, że na te same zajęcia chodzi Rosemary, jego dawna przyjaciółka z przedszkola, z którą spędzał w tamtym okresie dużo czasu. Gabe jest tylko małym chłopcem, więc nie w głowie mu dziewczyny, aż do pewnego incydentu, podczas którego Gabe zrozumie, że dziewczyny wcale nie przenoszą groźnych chorób chłopcom poprzez dotknięcie w ramię.

Muszę powiedzieć, a raczej napisać, że film jest wspaniałą rozrywką na smutny dzień. Podnosi człowieka na duchu już od pierwszych sekund. Humor w tym filmie jest cudowny, bo jest bardzo delikatny, a jednak śmieszy. Osobiście nie jestem fanką komedii, zwłaszcza romantycznych, ale tym filmem jestem oczarowana. Zachwyca mnie także jak świetnie poradzili sobie nasi mali aktorzy. Owszem mamy tutaj spotkanie z dość oklepanym tematem, dziecięcą miłością, ale jest to film, z którego wyniesiemy trochę więcej, jeżeli tylko damy mu szansę. Jest on całkiem realny i nie zamydla nam oczu jak to bywa w większości tego typu produkcjach.
Ocena: 8/10

Most do Terabithii (2007)

Jesse nie ma łatwego dzieciństwa. Ma mnóstwo sióstr, zero oparcia w ojcu, który jest nastawiony jedynie na dobre oceny i zachowanie syna. Jest to dziecko zamknięte w sobie, które uwielbia uciekać w świat biegów, sztuki i rysunku (Nie przypomina Wam to czegoś, hihi). Jego klasa nie jest klasą marzeń i niestety nie ma w niej wielu przyjaciół. W momencie, gdy do domu obok wprowadza się Leslie to jego życie zaczyna nabierać sensu, chociaż na początku starał się trzymać z dala od tej zakręconej dziewczyny.

To jedna z tych opowieści, po których doceniamy jak fajne było życie dziecka. Mogliśmy wtedy robić wszystko, a teraz musimy siedzieć na tyłkach i pracować. Smutek aż ściska za serce, no nie? Cudowną rzeczą w tym filmie jest fakt, że pokazuje nam jak ważna jest ludzka wyobraźnia, a ta dziecięca nie zna przecież żadnych granic i zahamowań. Jak niewinna zabawa może stać się całym naszym życiem, najlepszą ucieczką od problemów, bo nie przytyjemy po niej, ani nie będziemy mieli wyroku na karku. Idealny przykład na film wzruszający, sprawiający, że inaczej patrzysz na dziecięce zabawy w dom. Odkrywasz, że życie młodego człowieka nie oznacza wolności od stresu i problemów, oraz zaczynasz mieć ochotę uciec do lasu i znaleźć taką swoją Terabithię.
Ocena 7/10

Strażacki pies (2007)

Shane jest półsierotą. Nie ma matki, a ostatnio stracił także w pożarze wujka. Nic więc dziwnego, że boi się o swojego ojca, który tak jak zmarły brat, jest strażakiem. Chłopak ma problemy w szkole, często wagaruje, czego nie popiera wymagający ojciec, a także pozostali członkowie jego małego oddziału straży, którzy są dla chłopca jak rodzina.
Natomiast gdzieś daleko od tego całego rodzinnego dramatu ginie pies, ale nie taki zwyczajny, a prawdziwa gwiazda filmowa. To jest dopiero dramat dla jego właściciela! Nieudany wyczyn kaskaderski kończy się przypadkowym spotkaniem psiaka z Shanem, który wcale nie darzy go taką sympatią jak reszta świata.

Ten film to czysta rozrywka. Nie dopatrujmy się tam głębszych przesłanek typu, że pies jest najlepszym przyjacielem człowieka, jest to prawda, o której nie trzeba kręcić filmów. Ta produkcja stara się nam jednak przedstawić jak małe rzeczy mogą mieć wpływ na przyszłość, jak przypadkowe spotkanie z kimś może zmienić całe twoje życie, nawet jeżeli jest tylko zwierzakiem. Jest to komedia, a jednak uroniłam na niej kilka łez, bo daje ona chwile smutku i radości. Josh nadal daje sobie świetnie radę w kreowaniu postaci trudnego dziecka.
Ocena 7/10

Zathura - Kosmiczna przygoda (2005)

Wyobraźcie sobie, że macie młodszego brata, którego nienawidzicie. Pewnego dnia ojciec zostawia was pod opieką starszej siostry, która ma na was totalnie wywalone. Brat zmusza was do zagrania z nim w tajemniczą grę, która powoduje, że wasz dom zaczyna dryfować w kosmosie, a  wasze życie jest zagrożone. To właśnie przydarzyło się Walterowi i jego bratu. I pomyśleć, że to wszystko przez niego samego, który tylko chciał sobie w spokoju pooglądać telewizję.

Jeżeli chodzi o ten film, to obstawiam, że chyba jestem na niego za stara, albo zwyczajnie scenariusz był mega słaby. Owszem, efekty specjalne jak na tamte lata są całkiem całkiem, ale gdy jest się starszym to dostrzega się nieścisłości związane na przykład z fizyką. W obsadzie znajdziemy także ukochaną przez wszystkich Kristen Stewart, jej skaczmy z radości, bo jej aktorstwo jest tutaj równie smętne co w innych filmach.
Jednak nie jest to film o fizyce, więc nie będę już wytykać błędów tego pokroju, bo jest to przede wszystkim film dla dzieci. Ma on pokazać, że posiadanie brata/siostry nie jest wcale takie złe. Przecież z tą drugą osobą można się dobrze bawić, a w trudnych chwilach wspierać. I jeżeli patrzeć tutaj na wątki rodzinne/społeczne, to ten film pokazuje nam ważne wartości, że trzeba pomagać innym i myśleć o konsekwencjach własnych czynów.
Ocena 5/10

Podróż do wnętrza Ziemi (2008)

Sean ma przeprowadzić się do Kanady. Nie jest do tego specjalnie chętny, zwłaszcza, że ostatnie dni przed wyjazdem ma spędzić ze swoim wujem, który jest nieco zakręconym człowiekiem. Wuj Trevor wierzy, że tajemnicze kratery, które opisał w swoich powieściach Verne są prawdziwe. Jego pragnienie poznania prawdy zwiększa się, gdy znajduje książkę swojego brata wypełnioną jego notatkami.

Cóż mogę powiedzieć o tym filmie. Dobra przygoda jeżeli tylko wyłączymy logiczne myślenie. Serio mam z tym problem, gdy oglądam filmy dla dzieci. Poznajemy tutaj tajemnicze zakamarki wnętrza Ziemi, które każdy szanujący się naukowiec chciałby odkryć. A także widzimy, że nieutrzymywanie kontaktów z rodziną jest słabym pomysłem, ponieważ omija nas wtedy wiele ciekawych rzeczy. Szkoda, że film albo pędzi na zbicie karku, albo momentami się dłuży. Wątek romansowy jest tu słabo przedstawiony, ponieważ dzieje się za szybko. Efekty specjalne jednak zapierają dech w piersiach.
Ocena 6/10

Podróż na tajemniczą wyspę (2012)

Specjalnie sprawdziłam czy ten film mieści się w granicach „Zanim został Peetą”. I tak, mieści się, tu premiera była w styczniu, a "Igrzyska..." były w marcu.) 

Kontynuujemy naszą znajomość z Seanem Andersonem. W tej przygodzie nie towarzyszy mu już zakręcony wujek, a nadopiekuńczy ojczym. Chłopak nam dorósł i zaczyna coraz bardziej łobuzować. Gdy pewnego dnia dostaje zaszyfrowaną wiadomość, wpada na pomysł odszukania zaginionego dziadka na zaginionej wyspie. Wszyscy myślą, że oszalał, ale on nie daje za wygraną. Ku jego zaskoczeniu ojczym postanawia, że mu pomoże. Oczywiście książka Verne'a nadal odgrywa tu wazną rolę.

Tutaj mamy do czynienia z filmem, który stara się nam pokazać, że marzenia się spełniają. Jeżeli będziemy próbować zawsze nam się uda. Niestety tak jak z poprzednią częścią miałam problemy z logicznym myśleniem, na szczęście było tu trochę lepiej, ponieważ Atlandyda to legenda i jakoś łatwiej było mi wyobrazić sobie, że taki świat istnieje, chociaż myślałam, że padnę, jak zobaczyłam miniaturowe słonie. Z jednej strony były bardzo urokliwe i zapragnęłam mieć takiego w domu, ale z drugiej myślałam sobie, co komu strzeliło do głowy z wymyśleniem czegoś takiego. (- Aneta, nie czyń własnych filozofii, tylko przeczytaj książkę, wyobraź sobie taką krainę, a potem wypowiadaj się o filmie. – No dobrze Anetko.)
Widoczki w tym filmie są cudowne, a muzyka też ładnie współgra z obrazami. Wątek romansowy trochę lepszy niż poprzednio, jednak znowu za szybko!
Ocena 6/10

Wszystko w porządku (2010)

Jules i Nic to szczęśliwa para mająca dwójkę dzieci. Joni i Laser to szczęśliwe dzieci, które kochają swoją rodzinę i wcale im nie przeszkadza, że mają dwie matki. W dniu osiemnastych urodzin Joni brat prosi ją o pewną przysługę. Chce poznać swojego biologicznego ojca, jednak sam nie może tego załatwić, ponieważ a) jest niepełnoletni, b) boi się, że matki poczują się tym urażone. 

(Tu jedynie małe spoilery) 
Szczerze, bardzo się ucieszyłam, gdy zobaczyłam opis tego filmu. Rzadko udaje mi się trafić na filmy, gdzie para homoseksualna wychowuje dzieci i prowadzi naprawdę szczęśliwe życie. Jednak z tym filmem jest tak, że jest ładny i niesie ze sobą pewne wartości i powinno się go promować wśród społeczności, jednak otoczony jest masą nawiązań do seksu, oraz samymi takimi scenami, przez co miłość, szacunek i wyrozumiałość, czyli czyny, z jakimi powinniśmy wychodzić do ludzi, zwyczajnie giną, I żeby taka scena była tylko raz, zrozumiałabym to, ale niestety nie. Jest ich cała masa. Matki rozmawiają ze sobą o seksie. Koleżanka Joni jest napalona na jej ojca, a Laser ogląda z przyjacielem, który tak odbiegając od tematu, jest okropną świnią, gejowskie porno. Hello, nie takie rzeczy powinny się dziać w filmie promującym tolerancję oraz zacieśnianie rodzinnych więzi!
Ocena: 6/10

Asystent Wampira (2009)

Darren jest dzieciakiem, który ma wszystko. Bogatych rodziców, dobre oceny, kochającą siostrę. Jednak jego przyjacielem jest Steve, chłopak z marginesu, dlatego rodzice zakazują mu się z nim przyjaźnić. Ma to jednak w nosie i postanawia udać się z przyjacielem na pokaz do Cyrku Odmieńców. Chłopcy wiedzą, że to zakazane, dlatego jeszcze bardziej chcą zobaczyć przedstawienie. Pod osłoną nocy wybierają się na spektakl. Nie wiedzą jednak jak bardzo ta wyprawa odmieni ich życia.

Początek zapowiadał świetną przygodę. Nie oglądam wielu filmów z wampirami, ponieważ jakoś mnie do nich nie ciągnie. Nie czytałam i nie oglądałam ''Zmierzchu'', na ''Pamiętnikach Wampirów'' zwyczajnie usnęłam, więc ucieszyłam się, że może ten film przybliży mi nieco ten gatunek. Pierwsze minuty filmu są świetne i aż ma się chęć oglądać, co będzie dalej, jednak po pewnym momencie kulminacyjnym wszystko stacza się na dno. Akcja pędzi na złamanie karku, a wątek romansowy jest wzięty z dupy. Główny wróg też jakoś mnie do siebie nie przekonuje. Ogólnie miałam wielką ochotę aby ten film już się skończył, abym mogła iść spać. Ale żeby nie było, że hejcę ten film, powiem, że ciekawie została pokazana ta odmienność ludzka w cyrku. To naprawdę twórcom wyszło.
Ocena: 6/10

Szkolna Jatka (2011) 

Riley to dziewczyna z sąsiadem – pechem. Mimo swojego wrodzonego nieszczęścia stara się nawiązywać kontakty z ludźmi, jednak każda jej próba bycia normalną zamienia się w katastrofę. Pewnego dnia do szkoły przyjeżdża policja z wiadomością, że najpopularniejsza dziewczyna w szkole została zamordowana. Riley jest pewna, że to ten sam osobnik, który chce zabić także ją. Prosi policjantów o pomoc, jednak ci uważają, że dziewczyna oszalała.

Film miał na celu ośmieszyć praktycznie każdy gatunek filmowy. Począwszy od horrorów, komedii, romansów, aż do filmów porno. I ja to rozumiem, ale oglądając ten film miałam jednak wrażenie, że brak mu kompletnie prawdziwej fabuły. Mamy tu wszystko i nic jednocześnie. Nawet nie umiem się specjalnie wypowiedzieć na temat tego filmu, po prostu jest to najdziwniejszy film jaki widziałam w ciągu ostatnich lat. Naprawdę. Chaos gra tu chyba główną rolę. Mimo swojej dziwności ogląda się go naprawdę dobrze, bo mija szybko i nie ma się ochoty go stopować, ale po skończonym seansie można czuć się dziwnie. Plus za ładne ubrania bohaterów.
Ocena: 3/10



To już koniec podsumowań mojego maratonu z Joshem Hutchersonem. Mam nadzieję, że sprostałam zadaniu i udało mi się przybliżyć Wam jego grę trochę bardziej. Już za tydzień zobaczymy go w „Kosogłosie”, więc naprawdę nie mogę się doczekać, mam nadzieję, że film okaże się dobry. Beatko, pamiętaj siedzisz obok mnie! Team Peeta musi być blisko siebie ;)

A dla zainteresowanych dalszymi zmaganiami aktorskimi Josha, rzucam trailerem do jego najnowszego filmu. Moim skromnym zdaniem zapowiada się dobre i mocne kino.

PS: Po publikacji widzę, że jest jakiś problem ze zdjęciami. Nie wszystkie się wyświetlają właściwie. Niestety nie wiem czym to jest spwodowane. Wgrywałam wadliwe zdjęcia już z 20 razy i nadal nic się nie poprawia :( 

sobota, 8 listopada 2014

20. Podsumowanie miesiąca - październik 2014.

Hej.
Witam bardzo serdecznie w kulturowym podsumowaniu tego miesiąca. W moim odczuciu wypadł on dość słabo. Mało książek, mało filmów, zero wydarzeń. Jedynym słowem jakim mogę to wszystko przedstawić jest PORAŻKA.
Chcecie zobaczyć na jakich jeszcze polach podwinęła mi się w październiku noga? Zapraszam do filmiku :)




sobota, 25 października 2014

19. Kapitol potęgą jest i basta - Trylogia Igrzysk Śmierci

Witajcie moje kochane kabaczki! Jak tam u Was? Ja muszę przyznać, że padam ze zmęczenia. Studia naprawdę wyciągają z ciebie wszystkie emocje i chęci, więc jedyne, o czym marzysz to pójście spać, ale dzisiaj nie o śnie, ani o narzekaniu na trudne życie studenta.  Jestem chora, siedzę w domu, więc mogę Was trochę pomęczyć moim paplaniem, a raczej pisaniem, bo moje gardło nadal jest w takim stanie, że nie da rady powiedzieć nic przed kamerą, a chciało!
Dzisiaj o książkach, które przeczytałam, jako ostatnia istota na świecie, ale jak już wspominałam wszystkim dookoła, skoro nie mogę być pierwsza to będę ostatnia. Wiecie już o co chodzi? Tak, macie rację o „Igrzyska Śmierci” autorstwa Suzanne Collins.


Całkiem miły stosik dobrych książek.

Ameryka już nie istnieje. Teraz potęgą jest państwo Panem, a raczej jego stolica, jaką jest Kapitol. Kapitolowi podlega 12 Dystryktów, czyli czegoś w rodzaju miast, w których żyje zwyczajna ludność. Każdy dystrykt prowadzi jakiś specjalny rodzaj działalności, który zaopatruje Kapitol w wszelakie dobra. Można powiedzieć, że to dzięki Dystryktom Kapitol nadal żyje, jednak jest wręcz odwrotnie.
74 lata temu 13 Dystrykt zbuntował się. Niestety poniósł klęskę, został pogrzebany pod ziemią i z tej okazji najwyższe władze Kapitolu urządzają wielkie widowisko, jakim są Głodowe Igrzyska. Każdego roku podczas dożynek wybierani są trybuci, którzy będą musieli spotkać się na arenie, a następnie stoczyć walkę na śmierć i życie. W sumie 12 chłopców i 12 dziewcząt skazanych na zagładę, no może poza jednym, poza zwycięzcą, który może być tylko jeden.

 Wesołych Igrzysk! 

Igrzyska Śmierci
Świetny początek i najlepiej, według mnie rozegrana i napisana część. Idealne wprowadzenie nas w świat Panem i okrutnej polityki Kapitolu. Dokładnie przemyślana fabuła, która jest tak wciągająca, że nie jest się w stanie oderwać. Jest to jedna z tych książek, które wciągają od pierwszego rozdziału. Wspaniale przedstawieni bohaterowie. Pokazanie brutalności, która przesiąka człowieka aż do kości, niewyobrażalnego okrucieństwa, które może się kryć nawet w młodych osobach, i które zdecydowanie nie powinny czuć nienawiści do innych. Głodowe Igrzyska zdecydowanie nie są dobrą rozrywką.

W Pierścieniu Ognia
Podzielone na dwie części. Pierwsza to pokazanie normalnego życia w Dwunastce, które z biegiem czasu staje się inne niż to, które zapamiętała Katniss. To wielkie zapowiadane już od dawna Tournee Zwycięzców (Na którym tak między nami trochę się zawiodłam, oczekiwałam go zdecydowanie więcej i myślałam, że to właśnie na nim będzie się opierała ta część.) Więcej zła czającego się na ulicach, więcej niebezpieczeństwa, początki rebelii. Kłamstwa, które sprowadzają Snowa do ostateczności. Druga to powrót na arenę oraz więcej zawiłości w relacjach między naszymi bohaterami.
Czy to nie śmieszne, że za najlepszą uważam pierwszą część, chociaż ulubioną jest ta.

Kosogłos
Ładne zakończenie wszystkiego, co wydarzyło się w dwóch poprzednich częściach. Jednak dla mnie nie była to część nie tak łatwa w odbiorze jak poprzednie. Tutaj naprawdę zaczęła się wojna. Książka nie opowiada już o Igrzyskach, zabawie, którą wymyślił sobie Kapitol. Tutaj mamy do czynienia z czymś więcej. To walka z systemem, ludźmi,  nawet z samym sobą. Pokazuje załamania ludzkiej psychiki. Udowadnia, że ludzie zmieniają się, czasem na gorsze i ciężko to wszystko odkręcić. Pokazuje jak z najlepszych przyjaciół możemy się stać wrogami, jak w sytuacji zagrożenia przestajemy ufać nawet przyjaciołom.


Filmowe widowisko też odbiera Ci mowę.

Jeżeli chodzi o ekranizacje to jestem trochę rozdarta. Z jednej strony mamy naprawdę kawał dobrze zrobionych filmów, z całkiem niezłą grą aktorską, miłą muzyką, momentami, ciekawymi widoczkami, ładnie wybudowanym Kapitolem, ale nie ukrywam, że nie są to filmy bez wad. Jako przedstawienie całej książkowej historii wypadają ładnie. Ktoś, kto nie czytał książek, raczej połapie się bez większych problemów o co chodzi, kto jest kim i jakie są jego zamiary. Ale o ile pierwszy film raczej starał się zamieścić większość książkowych wątków, to w drugim filmie wyszło to niestety dużo słabiej. Nadal jest on bardzo efektowny i trzyma w emocjach podczas oglądania, ale sporo scen książkowych nie znalazło tu miejsca, a szkoda. Ja rozumiem, że film ma określone ramy czasowe, ale naprawdę nie dało się nic zrobić by umieścić w nich więcej pierwowzoru?
Ten kto czytał książki wie, że każda z nich ma trzy podczęści i w sumie uważam, że lepiej by było zrobić trzy półtoragodzinne filmy na każdą książkę i starać się umieścić w nich jak najwięcej wątków, niż pędzić na złamanie karku byle się tylko wyrobić w ciągu 2,5h. Ale ogólnie nie narzekam, to tylko moje gdybania i wiem, że nic one nie zmienią, ale czasem mam wrażenie, że twórcy biorąc się za film chcą po prostu zarobić na filmie jak najwięcej kasy. Nie mówię, że tak jest w tym przypadku, ale wszyscy znamy tytuły filmów, gdzie ekranizacje w niczym nie przypominały wersji papierowej, mimo iż miały ten sam tytuł i bohaterów. Więc nie jest źle, tak na 4+.


Uwaga, mogą pojawić się spoilery!

Bohaterowie
Collins wykreowała w swoich książkach naprawdę świetne postacie, które na długo zapadają człowiekowi w pamięci. Każdy jest inny i wnosi coś nowego do kart powieści. Nie mamy też poczucia monotonności charakterologicznej, ciągle coś się dzieje. Momentami jednak mam wrażenie, że było ich trochę dużo i wiem, że nie jestem wstanie powtórzyć imion wszystkich bohaterów, zwłaszcza tych, którzy pojawili się w „Kosogłosie”, ale może to tylko moja pamięć jest kiepska. Są jednak pewne jednostki specjalne, o których chcę powiedzieć przynajmniej kilka słów, bo uważam, że na to zasługują.

Katniss Everdeen - Ogólnie nie jestem fanką Katniss (czy to książkowej, czy filmowej. Nie przepadam jakoś specjalnie za obydwoma.) Według mnie jest ciężka do jakiejkolwiek charakteryzacji. Jest to trudna postać, z jednej strony świetnie poluje, od dziecka stara się utrzymać rodzinę przy życiu, darzy ogromną miłością przyjaciela i siostrę, ale poza tym co można o niej więcej powiedzieć, co ja mogę o niej powiedzieć? Uważam, że jest niezrównoważona emocjonalnie, zwłaszcza podczas kontaktów interpersonalnych  (sama mam w życiu podobne problemy, więc wyłapuję tego typu rzeczy), ciężko jej rozmawiać z ludźmi (co idealnie widać podczas kłótni z Gale’m), ona nie potrafi zrozumieć, że ktoś może myśleć w trochę inny sposób niż ona, jest samolubna i momentami uważam także, że jest bardzo tempa. Jest nudna, nie ma żadnych zainteresowań i uważa, że każdy powinien się jej podporządkować. Trzy razy nie, dziękujemy już tej pani.
W filmach, w połączeniu z twarzą panny Lawrence, za którą też nie do końca przepadam, ta postać tworzy mi coś w stylu pewnej bariery, którą jest mi bardzo ciężko przeskoczyć.  Doszło już do tego, że podczas oglądania X-Menów nie widzę już (młodej) Mystique, a dziewczynę igrającą z ogniem. Może ktoś to naprawić, proszę. Ale żeby nie było, że tak bardzo po niej jeżdżę to czuję z nią bliskość w „Kosogłosie” gdy wyniszczona przez wszystko i wszystkich snuje się po korytarzach Trzynastki i ma w dupie wszystko.

Gale Hawthorne – Z jednej strony przedstawiony, jako ten dobry i wierny przyjaciel, który troszczy się o wszystkich, ale jednocześnie zachowywał się momentami jak buc. No kurcze, ktoś powinien go kopnąć w brzuch by oprzytomniał. Co z tego, że miał ładną twarz, jak nie potrafił zrozumieć tego, że podczas Igrzysk człowiek się zmienia. Śmiem nawet twierdzić, że ma on bardzo podobny charakter do Katniss. I pewna, że to właśnie dlatego między nim, a Everdeen przestało się układać. Dwa dość mocne i trudne charaktery raczej będą sobie dolewać benzyny do ognia.

Peeta Mellark - Jestem ''team Peeta'' od samego początku. Urzeka mnie w nim jego umiejętność pięknego dobierania słów, że nawet w najgorszej sytuacji nie tracił tej umiejętności. Wierny od początku, aż do końca. Zdający sobie świadomość z tego, co go otacza i jak wygląda świat. Podobało mi się to, że nie rywalizował z Gale’m, doskonale wiedział gdzie jest jego miejsce i nie ma sensu przekonywać innych, że jest inaczej. Momentami, gdy mówił, że nikt go nie potrzebuje, miałam ochotę go przytulić. Ja przecież czuję się tak samo, wreszcie osoba w tej książce, która mnie rozumie. Osaczanie było niewątpliwie czymś gorszym dla niego, niż śmierć. Po dowiedzeniu się o tym zaczęłam rzucać książką i nie miałam ochoty jej dalej czytać.

Haymitch Abernathy – W nosie mam, że to pijak i alkoholu w jego żyłach jest więcej niż krwi, ale kocham go całym serduszkiem, jest jedną z moich ulubionych postaci. Kocham go, kocham go, kocham go… wspominałam już o tym jak go kocham?

Finnick -  Też zdecydowanie jeden z lepszych postaci w tych książkach. Bóg seksu, o spotkaniu, z którym marzy każda dziewczyna, niewątpliwie bardzo dobrze się sprzedaje i potrzeba takiego pozytywnego charakteru podczas mrocznych dni. Prezentuje on świetny humor i ciekawe nastawienie do życia.  Bardzo chętnie chciałabym mieć takiego przyjaciela przy swoim boku.

Johanna – Powiem krótko, chcę być tak twarda jak ona.

Prim i Rue – Dwie małe dziewczynki, które dość często do siebie porównywano. Szczerze, nie kocham Prim tak jak większość Kapitolu. Nie stała się moją ulubienicą, nie przejęła mnie jakoś jej śmierć. I nie widzę w niej nic specjalnego. Natomiast w Rue podziwiam odwagę, której miała więcej niż Zawodowcy i uważam, że potrzeba więcej takich osób, aby pokazać Katniss, że nie każdy czyha na jej życie i że każdy jest złem wcielonym chcącym ją zabić z zimną krwią. Jej śmierć już mnie ruszyła.

Jaskier – Moje ulubione zwierzątko, bo tak samo jak ja, nie lubi Katniss.

Czytanie dla rozrywki jest złe gdy masz mnóstwo teksótw do przeczytania na studia, 
ale co poradzić jak nie sposób się od nich oderwać.

Pamiętam jak mówiłam sobie, że nigdy nie sięgnę po te książki. Dlaczego tak mówiłam? W sumie nie wiem. Czepiałam się stylu narracji, że nie lubię czytać w czasie teraźniejszym, i tego, że pewnie będzie to kolejny „Zmierzch”. Jest mi bardzo wstyd za tego typu zarzuty, bo seria okazała się czymś tak wspaniałym, do czego będę wracać i w co będę chciała wciągnąć znajomych. Ba, nawet rodzicom chcę wcisnąć jakoś pierwszy tom. A co, niech czytają dobre lektury. Bo jest to seria, którą zachwycą się i nastolatkowie, i osoby starsze. Przecież „Kosogłos” w wielu momentach przypomina I/II Wojnę, więc nawet nasi dziadkowie odnajdą tam coś dla siebie. Nie żałuję ani grosza wydanego na te książki, ani nawet minuty spędzonej na oglądaniu filmów i z niecierpliwością czekam na dwa ostatnie.

wtorek, 23 września 2014

18. Krótka pogadanka o "Agents of Shield"

Hej! 
Dzisiaj o serialu, który nie jest Doktorem! Zaskoczeni? Bo ja w sumie tak. Od dawna nie pisałam tu o niczym innym i pewnie zdążyliście już pomyśleć, że jestem bardzo ograniczonym człowiekiem, który uznaje się za specjalistę od seriali, a ogląda tylko jeden. Za specjalistę się nie uważam i faktycznie może nie oglądam zaskakująco dużej liczby produkcji, głównie przez brak czasu. Ale czasami zdarzy mi się wpaść na coś, co zaskoczy mnie do tego stopnia, że będę chciała się z kimś podzielić. A „Agents of S.H.I.E.L.D” są niewątpliwie takim serialem.
(Recenzja krótka, bo starałam się pisać bez spoilerów)


Drużyna w komplecie. 

Agent Phil Coulson powraca do życia, ale i do pracy w S.H.I.E.L.D, czyli agencji, która zajmuje się takimi sprawami, którymi nie może zająć się zwykła policja, czyli sprawami nowymi, dziwnymi i niezbadanymi, mającymi związek z superbohaterami lub kosmitami. Teraz staje się dowódcą w małym powietrznym oddziale, a towarzystwa dotrzymuje mu kilkoro agentów, a także nowa w drużynie Skye, której to oczami poznajemy całe to szalone życie. Cała akcja umieszczona jest oczywiście w uniwersum Avengersowym, co wyjaśnia obecność różnych nawiązań czy wspominek ze znanych nam filmów. 
 
Produkcję można podzielić na dwie części. Pierwsza to odcinki zamknięte, które nie mają swojej kontynuacji. Są one raczej takim lekkim wprowadzeniem nas w ciąg dalszy. Widzimy, jakimi zwykle sprawami zajmują się nasi agenci i do czego są zdolni podczas misji. Dowiadujemy o przeszłości bohaterów, poznajemy ich charaktery i wyrabiamy sobie pierwsze opinie na ich temat. Drugą część tworzą natomiast odcinki już ściśle ze sobą powiązane, które tworzą jedną długą historię, której rozwiązanie poznajemy dopiero na końcu sezonu.

Przede wszystkim w serialu urzeka fabuła, która nawet na tak ogromne uniwersum, jest w prosty sposób zrozumiała, ale nie jest banalna. Dostajemy tu intrygę, której do końca nie jesteśmy pewni. Niby coś tam przeczuwamy, ale potem okazuje się, że myśleliśmy źle i wszystkie nasze obiekcje topią się w głębokim morzu. Napięcie jest budowane stopniowo i nie ma się wrażenia, że coś pędzi tak szybko, że nie jesteśmy w stanie zrozumieć, o co tu w ogóle chodzi. Zakończenie sezonu pierwszego wbija w fotel i to dosłownie! Dalej nie wiem co mam myśleć o zakończeniu wątku pewnej postaci. (Ci, którzy oglądali to pewnie wiedzą o kim mówię) Myślałam jedno, potem zmieniłam zdanie, a na końcu pokazano mi trzecią stronę tej sytuacji, przez co czuję się jeszcze bardziej załamana tym co zobaczyłam. Co tylko wskazuje na to jak dużo zwrotów akcji jest w tym serialu. Aktorzy poradzili sobie moim zdaniem całkiem nieźle. Owszem bywają momenty drętwe, ale jest ich na tyle mało, że nie ma co się przejmować, zwłaszcza, że młodzież tego serialu bardzo się rozwinęła nie tylko pod względem charakteru postaci, ale i pod względem samej gry aktorskiej, przez co z odcinka na odcinek jest coraz lepiej. Efekty specjalne też są niczego sobie.

Serial może nie porywa wszystkich od początku, bo czytając różne opinie zauważyłam, że sporo ludzi zniechęca się pierwszymi epizodami. Według mnie one wcale nie były takie złe. Owszem były one zbiorem luźnych i mało znaczących opowiastek, których skutków prawie nie widzimy w późniejszym czasie, ale osobiście zaczęło mi ich trochę brakować, zwłaszcza pod koniec sezonu, gdy ciężka atmosfera i coraz to nowsze intrygi wylewają nam się z ekranów.

Jak ja traktuję ten serial? Jako coś w stylu spin-offu Marvelowskich filmów. Dlaczego? Ponieważ pokazuje nam co się działo w tym konkretnym, jednym małym oddziale, gdy superbohaterowie nie zajmowali się bałaganieniem na ulicach miasta. I tym w sumie można tłumaczyć ich brak, (chociaż niecałkowity, ponieważ nawiązania do ich czynów są. Plus przed 17 odcinkiem koniecznie trzeba mieć obejrzanego Zimowego Żołnierza, wtedy emocje są jeszcze większe i lepiej zrozumie się ten odcinek.) bo co takiego Starka będzie obchodzić jakiś facet lewitujący na drugim końcu Stanów, gdy dla niego ważniejsza jest w tym momencie porywana panna Pepper. Mi osobiście ich brak nie przeszkadza aż tak bardzo, chociaż nieobecność Furry’ego była trochę męcząca. Nawet sam jego głos w rozmowie telefonicznej by wystarczył. Oczywiście mówię to jako osoba nieznająca komiksów, opierająca się wyłącznie na filmach. Ogólnie to bardzo dobrze się bawiłam, zwłaszcza w drugiej połowie serialu, gdy wszystkie odcinki były połączone wątkiem głównym, przez co nie dało się zrobić przerwy w oglądaniu, bo chciało się wiedzieć co będzie dalej. Nie muszę chyba powtarzać jak bardzo zakończenie wypluło mnie ze wszystkich emocji, kompletnie nie spodziewałam się tego co się stało, dzięki czemu jeszcze bardziej cieszę się na sezon drugi. (Premiera już dziś, oczywiście gdzieś w nocy, bo to czas amerykański, niestety)


Wiem, że Agenci wzbudzają wiele skrajnych emocji, co właśnie obserwuję na swoim profilu na fecebooku.(Podzieliłam i skłóciłam przez to znajomych, przepraszam) Jedni lubią ten serial, inni twierdzą, że nie ma sensu i po co to oglądać. Ale tak przecież jest w każdym serialu czy filmie. Jednym przypadnie do gustu, a inni zmieszają produkcję z błotem. Ja zdecydowanie należę do fanów Shieldów, co pokazuje mój wczorajszy wyczyn – 11 odcinków w ciągu jednego dnia. Można? Można. 
Ja serial oceniam na 8,5/10, a że na filmwebie nie ma połówek to dałam mu 9.

PS: To jest chyba najbardziej 'szipogenny' serial, jaki było mi dane oglądać.

niedziela, 24 sierpnia 2014

17. Głęboki wdech, bo wybiła Dwunasta!

Witajcie moi kochani Whomaniści!
Nie wiem jak Wy, ale ja jestem strasznie nakręcona. Nadal nie mogę uwierzyć w to, co się wydarzyło. Jeszcze chwilę temu rozpaczałam nad Jedenastym, a już wczoraj Dwunasty wyskoczył z TARDIS robiąc coś czego od kilku miesięcy tak bardzo mi brakowało.
Oczywiście ostrzegam przed spoilerami, bo jeżeli chodzi o Doktora to ciężko mi pisać nie nawiązując do obejrzanego epizodu. 

Nowa czołówka mi się nie podoba. 

Pierwsze co nas wita to nowa czołówka... i o zgrozo, ona jest okropna! Ciężko mi to mówić, bo zawsze uważałam czołówki Doktora za cudowne, mimo swojego minimalizmu. Właściwie to ten minimalizm ją kreował. Uwielbiałam śpiewać razem z muzyką i cieszyć się na nowy odcinek. Nigdy nie przewijam czołówek, ale zaczynam się martwić, że tutaj może to szybko nastąpić. Steven Moffat produkując trzeci sezon Sherlocka udowodnił nam, że doskonale wie co to jest internet i jak należy się w nim poruszać. Dowiedział się co to tumblr i jakie głupoty ludzie tam wypisują. I tyle na chwilę obecną starczy! Nie musiał robić tego samego przy Doktorze i pokazywać, że wie także czym jest YouTube. Okej, obecna czołówka jako fanowska produkcja (LINK DO NIEJ) była całkiem sympatyczna, ale nie jako czołówka serialu! Nie czuję w niej tej magii Doktora. Niby mamy kosmos, ale nadal jakoś jej nie czuję, i o ile mogę znieść zmianę tonacji muzycznej, to wizualnie będzie mi bardzo ciężko się do niej przyzwyczaić. Tak samo nie byłam fanką czołówki z sezonu 7b, była dla mnie zbyt wypasiona, ale z pewnością była bardziej Doktorowa niż obecna.

 Jak to zawsze z regeneracją bywa, początki bywają trudne.

Chyba tradycją już jest, że Doktor:
a) Nie jest rudy, mimo iż bardzo tego chce.
b) Jego regeneracja nie przebiega płynnie i bezproblemowo. 

Każda regeneracja jest inna. Ósmy Doktor zapomniał kim jest, Szósty chciał zabić własną towarzyszkę, Dziesiąty był przemęczony, a Jedenasty miał nadmiar energii. Tym razem Doktor zmaga się z ponownym odnalezieniem swojego wewnętrznego głosu. Nic, co go otacza mu się nie podoba, a wszystko jest podejrzane. Po co mu pokój, w którym można jedynie spać, to przecież nudne i dziwne. Stał się mroczniejszy i bardziej podejrzliwy w stosunku do innych, ale to nie oznacza, że nie potrzebuje pomocy. Właśnie teraz potrzebuje jej najbardziej.
Odcinek skupia się na ponownym poznawaniu siebie. Doktor i Clara muszą na nowo poznać swoje dobre i złe strony. Clara nie ufa Doktorowi, a Doktor chce by ona się nie zmieniała, przecież on już się zmienił, tyle zmian chyba wystarczy. W Wiktoriańskim Londynie dzieją się dziwne rzeczy, to idealny moment by wspólne śledztwo przybliżyło bohaterów do siebie. Problem polega na tym, że Clarze ciężko prowadzić wspólnie sprawę, gdy nie zna swojego towarzysza na tyle dobrze by być pewnym, że wszystko zakończy się dobrze. 

Dwunasty jest cudowny! Koniec, kropka. 

Bałam się. Zwyczajnie się bałam, że nie polubię Dwunastego. Kocham Doktora Matta całym sercem, więc regeneracja była dla mnie trudnym doświadczeniem. Jednak Capaldi stanął na wysokości zadania. Jestem w stanie powiedzieć już, że kocham tego Doktora i ta inkarnacja będzie moją drugą ulubioną. Dwunasty jest niczym połączenie Dziewiątego, Dziesiątego, Jedenastego i Donny. Kurcze cudowna mieszanka wybuchowa, w której każdy fan Doktora znajdzie coś dla siebie. Emanuje z niego taka dziecinna wizja poznawania wszystkiego, jak u Jedenastego, gadatliwości dorównuje Dziesiątemu, jest zamknięty w sobie jak Dziewiąty, ale sam też wnosi swoją indywidualną, nową cechę – jest to z pewnością gbur, który przejawia zainteresowanie ciemną stroną mocy („Podoba mi się Twój płaszcz, więc mi go dasz”). Podoba mi się w nim ta mroczność, która jednocześnie jest celowa, by znowu nie dostać radosnego Doktora, ale została ona wprowadzona w taki sposób, że nie czujemy nacisku. Doktor zregenerował, zmienił mu się nie tylko wygląd, ale i charakter. Jest po prostu inny, ale nadal jest naszym kochanym szaleńcem z budki, który zwyczajnie potrzebuje czasu by dobrze poznać swoje nowe ciało i umysł, oraz by móc z nich w pełni korzystać. Ciekawi mnie, w którą stronę zostanie pokierowany przez scenarzystów, w tą bardziej mroczną czy tą wygadaną z elementami ADHD. Ale mimo wszystko już podbił moje serducho, jest przecież wkurzonym na wszystko Szkotem, będzie dużo narzekał, a takiej postaci w tym serialu od dawna nie było.

Ona już chyba do końca będzie głupia i nieznośna.

Clara, ten odcinek jest jednym wielkim pojazdem na tę postać. Zaczynam mieć wrażenie, że sam Moffat jej już nie lubi. Widzimy, że nie tylko Strax, Vastra, Doktor ma ją za pustą laskę, ale nawet jej uczniowie, których widzimy w retrospekcji dziewczyny, nie mają do niej szacunku... Ciekawe czemu? Clara idealnie pokazuje nam jak jest głupia i płytka! Przecież Doktor był jej „chłopakiem”, powinien robić wszystko, co ona sobie od niego życzy! Dodatkowo cała jej idea z poprzedniego sezonu kompletnie leży! Wygląda to mniej więcej tak: „Jestem Clara, urodziłam się na Gallifrey by ratować Doktora. Widziałam jego wszystkie twarze. Znam ideę regeneracji, ale mimo wszystko wypnę się na Dwunastego, bo nie jest młody, nie może udawać mojego chłopaka i jakoś tak bardziej podobała mi się jego poprzednia twarz, więc niech do niej wróci jak najszybciej.” Serio? Krew mnie zalewa jak obserwuję w tym odcinku jaka ona jest obrażona i zła na to co zrobił Doktor. Uratował ją tyle razy, zawsze skakał koło niej i robił to co ona mu nakazywała i wymuszała, a ona i tak ma to gdzieś, bo stał się siwy i dostał parę nowych zmarszczek. W dodatku, aby zaakceptowała go ponownie musi usłyszeć to od starej wersji, bo gdy nie usłyszy potwierdzenia „Tak to ja, opiekuj się mną – nim”, zwyczajnie będzie chciała odejść, mówiąc, że nie podoba jej się nowy wystrój, który tak między TARDIS i nami, zmienił się tylko kolorem. Jej rozmowa z Vastrą pięknie prezentuje, że ona ma w nosie samego Doktora, że zależy jej jedynie na podróżowaniu z ŁADNYM i młodym panem. Owszem, zgodzę się, że Rose także nie była początkowo zachwycona regeneracją, ale mimo jej przerażenia i lekkiej niechęci, nie zostawiła Doktora, zwątpiła, ale nie zostawiła i nadal starała się go uratować, chowając podczas inwazji w jego bezpiecznej budce. A Clara zachowuje się jak rozkapryszone dziecko, które chce uciec od jakiejkolwiek odpowiedzialności.

Nie mam nic do tych stworzeń, 
ale odcinki z nimi wychodzą raczej przeciętne.

Jeżeli miałabym jednoznacznie pokazać co mi się nie podobało lub uważam to za niepotrzebne to zdecydowanie jest to dinozaur. Gdyby Doktor spadł zwyczajnie z nieba, a podpalona zostałaby grupa przypadkowych przechodniów, to odcinek nadal miałby sens. On był jedynie potrzebny, a by pokazac, że Doktor zna jego język. My wiemy, że Doktor zna wiele języków, po co to jeszcze bardziej udowadniać.
Wiktoriański Londyn także mi się przejadł. Jasne, są to moje ulubione czasy, ale ostatnio Doktor nie podróżuje nigdzie indziej. Co za dużo to niezdrowo. Są chyba jeszcze na tym świecie jakieś okresy czasowe i państwa, których Doktor jeszcze nie odwiedził, prawda?
Zostaje mi jeszcze nasz gang mini Sherlocków Holmesów. Nie jestem jakoś ich specjalną fanką, zwykle byli mi obojętni, w tym odcinku jedynie Strax był w miarę znośny i miał swoje momenty. Jenny i Vastra zostały jakby na siłę pokazane jako to idealne i przykładne małżeństwo. Po co, co chwila wspominać, że tak bardzo się kochają itp., to nawet w parach mieszanych jest denerwujące. Chociaż scena z malowaniem przez Vastrę „portretu Jenny” była urocza i taka jedyna scena w odcinku, w zupełności by wystarczyła.

Znacie mnie już na tyle dobrze, 
by wiedzieć jak głośno pisnęłam na tej scenie.

Jak wiecie jest fanatyczką tego, żeby Doktor nie zapominał, że wcześniej także miał życie. Podoba mi się idea, że w tym odcinku znajdujemy tyle smaczków. Niestety, jeżeli będziemy chcieli pokazać ten odcinek komuś kto Doktora nie zna, może to być bardzo trudne, ale dla wieloletnich fanów nawiązania są niczym tort z wyskakującym ze środka Jedenastym.
(Prawie) Wrogowie z „Dziewczynki w Kominku” powrócili i dobrze, przecież Daleków lub Cybermenów spotykamy na każdym kroku i jakoś nas to nie dziwi, czemu nie możemy spotkać innych kosmitów, których zresztą widzieliśmy raz i to bardzo dawno.
Amy, moja ukochana towarzyszka znowu się pojawiła. Co prawda nie osobiście, ale we wspomnieniach. Dwunasty o niej pamięta i wie, że była bardziej pomocna niż Clara. (Czyżby Moffata ulubioną towarzyszką także była Amy?) Haha, aż nabrałam ochoty by przybić mu piątkę, szkoda, że był wtedy związany. Amy w sytuacji Claray powiedziałaby do wrogów coś obraźliwego i starała się jakoś opanować sytuację, a Clara co robi, płacze z nadzieją, że to ją uratuje.
I żeby tego było mało, najukochańsza, najwspanialsza scena końcowa z Jedenastym. Tak, wiem jestem fanatyczką Jedenastego, ale nic na to nie poradzę. Wiedziałam o tej scenie już wcześniej, bo czytałam spoilery itp., ale mimo wszystko poryczałam się i zrobiło mi się w tym momencie tak pusto na serduszku i jeszcze bardziej zatęskniłam za Jedenastym. Prawda, że telefon zostaje wykonany dla Clary, bo jest głupia i nie umie sama decydować o sobie. Ale miło było znowu zobaczyć swojego ukochanego Doktora, nawet jeżeli błaga on Clarę by z nim została.

Ten kto nie polubił jeszcze Dwunastego niech spojrzy na to zdjęcie 
i powie to jeszcze raz, bo inaczej nie uwierzę. 

Ogólnie odcinek mile mnie zaskoczył. I wiem, że sporo z was nie podziela mojego entuzjazmu wypominając w odcinku brak fabuły, muzykę nie pasującą do akcji lub przerysowanego Doktora. Nie twierdzę, że odcinek nie miał wad, bo nie jestem aż tak zapatrzona by nie widzieć minusów, ale z czystym sumieniem mogę dać temu odcinkowi mocne 7/10 i stwierdziłam, że osobiście wolę mieć mnóstwo odcinków z oceną siedem, niż jeden wybitny, który ocenię na maxa, ale w towarzystwie jedynek. Czułam się trochę jakby serial wracał do poprzedniej, mocno brytyjskiej konwencji, jaką miał jeszcze kiedyś. Może Moffat zrozumiał, że serial jest kochany właśnie za tą brytyjskość i nie trzeba wprowadzać amerykańskich akcentów by nadal był chętnie oglądany na całym świecie.

piątek, 20 czerwca 2014

16. Porozmawiajmy o "Gwiazdach" Johna Greena.

Witajcie wszyscy!
Dzisiaj trochę milej niż ostatnio, mniej narzekania i mniej spoilerowania. Postanowiłam zabrać się za przedstawienie Wam mojej krótkiej opinii dotyczącej książki (i filmu), którą zna chyba już każdy nastolatek na świecie. Jak nie z własnych doświadczeń, to przynajmniej ze słyszenia.
Pewnie już wszyscy wiedzą co mi po głowie świta. Tak, będę dziś pisać o „Gwiazd Naszych Wina” Johna Greena.
Powiem szczerze, że nie śpieszyło mi się jakoś specjalnie by zabrać się za powieści tego autora, zwłaszcza teraz, gdy jest na nie taki szał. Jednak do kin weszła teraz ekranizacja, którą nawet chciałam zobaczyć, ale skoro film jest na podstawie książki, to tak trochę cienko iść na film nie znając papierowego poprzednika. 

I tak oto Anecia zapoznała się ze światem nowotworów i zaczyna mieć obsesję, że każdy minimalny ból, który ją spotkał to coś złego. Ale nie sugerujcie się moją pokręconą psychiką, która stanowczo potrzebuje terapeuty, tylko sięgnijcie po książkę, bo warto.


Książka opowiada historię szesnastoletniej Hazel, która zmaga się z rakiem i z jego przerzutami do płuc, przez co ciągle musi być podpięta pod aparat tlenowy. Jej matka twierdzi, że powinna żyć normalnie, mieć przyjaciół, dlatego dziewczyna (niechętnie) uczęszcza na spotkania grupy wsparcia organizowane w pobliskim kościele. Tam pewnego razu poznaje Augustusa, chłopaka, który także zmagał się z rakiem (właściwie to każdy należący do tej grupy ma coś wspólnego z rakiem.) Dwójka ta szybko przypada sobie do gustu i zaczyna ich łączyć bardzo szczególna więź. 

Brzmi to trochę jak opis tych ckliwych i romantycznych historii, które znamy z niskobudżetowych filmów amerykańskich i mimo, iż książka ta, zawiera pewne elementy tego właśnie gatunku, to bardzo się od nich różni. Bo dostajemy tak naprawdę opowieść o tym, że ludzie, którzy są świadomi tego jak bardzo poważnie są chorzy, że nie zostało im wiele czasu, boją się angażować w cokolwiek w obawie, że zranią tym swoich najbliższych. Wiele opowiada się o ich walce, ale oni sami tej walki nie czują, zwyczajnie żyją, jak każdy, tylko trochę inaczej. 

TU MAŁY SPOILER :)
W „Gwiazd Naszych Wina” występuje tylko jeden element znany nam właśnie z typowych romansów. Hazel i Augustus szybko zdobywają swoje zaufanie, stają się najlepszymi przyjaciółmi praktycznie kilku godzin spędzonych razem. I to jest waśnie to, co raziło mnie w całej opowieści najbardziej i czego nienawidzę lubię w książkach i  filmach. Nie da się zbudować tak silnej więzi, jaką miała ta dwójka, w tak krótkim czasie. Trochę tę sytuację ratuje Hazel, która z początku nie chce się angażować w relację z Gusem w obiawie, że finalnie mogłaby go doprowadzić do rozpaczy.
Oczywiście można patrzeć na to ze strony trochę innej niż zwykle, ponieważ gdy pozostało nam niewiele życia chcemy go zasmakować jak najwięcej, zwłaszcza gdy jesteśmy tylko nastolatkami, ale Hazel zaprzecza sama sobie. Najpierw (Rozdział pierwszy) opowiada, że chce siedzieć całe dnie w domu, a za chwilę widzimy jak idzie do domu nowopoznanego chłopaka. (Rozdział drugi)
KONIEC SPOILERA :)

Gdy zaczynamy czytać tę powieść myślimy jedno, układamy sobie w głowie pewien plan, co się stanie i przy kolejnych stronach autor uświadamia nam, że tak się stanie, aż do pewnego momentu, w którym całe nasze planowanie i wszystkie spekulacje stają się jednym, wielkim gruzem, bo już wiesz, że będzie zupełnie inaczej niż zakładałeś. (Jedno zdanie, jedno głupie zdanie panie Green!) I jesteś wkurzony bo (prawie) na końcu okazuje się, że zgadłeś zakończenie! (Przynajmniej tak było w moim przypadku.)
Ogólnie na książce nie płakałam (miałam może lekko przeszklone oczy) co jest dość dziwne, bo większości czytelnicy płakali już od połowy do końca. Czy jestem aż tak bezdusznym człowiekiem?
Sam styl Greena jest bardzo prosty, ciężko powiedzieć, że jest to jakieś wielkie pisarstwo, ale niemiej czyta się go przyjemnie i szybko. Autor unika zwrotów, które mogą być dla kogoś niezrozumiałe. Mamy tu wiele cytatów zaczerpniętych z innej literatury oraz nawiązania do popkultury, co moim zdaniem jest super.

Bohaterowie wykreowani są bardzo autentycznie. Mamy wrażenie, że takie osoby mogły żyć naprawdę. Zachowują się jak typowe nastolatki. Mają takie same problemy jak my, zainteresowania czy obawy. Każdy ma swój własny sposób patrzenia na świat, czym różni się od innych. Książka nie jest też specjalnie długa, ma tylko ok 300 stron.

Watro też wspomnieć, że Green pokazał nam na kartach swojej powieści jedną ważną rzecz. W świecie nie występują tylko ludzie zdrowi. Otoczeni jesteśmy przez ludzi pięknych, dobrych, ale też i złych, brzydkich, zdrowych i chorych. W literaturze często zapomina się o takich ludziach. Mamy biednych, których los nie oszczędzał, takich, którzy żyli wiele lat na wygnaniu, podczas wojny, w biedocie, ale o ludziach, w pewien sposób ułomnych, nie zawsze własnej winy, mamy mało. Nie czytamy o tym w szkole, dlaczego?



Co do filmu. Jestem bardzo mile zaskoczona jak on mi się podobał. Podobał mi się do tego stopnia, że chcę sobie go kupić, gdy już wyjdzie na DVD. Śmiem nawet powiedzieć, że podobał mi się chyba on troszeczkę bardziej niż sama książka, a to nie zdarza się często. (Czy nie za dużo używam słowa „podobał”?)
Pięknie oddano klimat książki. Te cechy, które były ważne dla fabuły zostały zachowane, chociaż zakończenie mamy trochę inne niż w książce, to na szczęście zostało ono utrzymane na tym samym motywie co książkowe, więc można przymknąć na to oko. Szkoda, że trochę postaci i sytuacji, które mogłyby ubarwić ten film, zostało pominiętych, bo przez to mamy wrażenie, że obracamy się ciągle w tym samym środowisku. Ale mimo tych błędów, uważam, że twórcy, aktorzy i wszyscy ludzie, którzy pracowali nad tym filmem spisali się świetnie, muzyka i scenerie były cudowne, dzięki czemu ogląda się go naprawdę przyjemnie i wzrusza bardziej niż książka.

Książka: 8/10
Film: 9/10

PS: Będę bardzo zła jeżeli na DVD nie dostaniemy jakieś wersji rozszerzonej z dodatkowymi scenami :)
PS2: Dlaczego na polskiej okładce znajduje się 10th Doktor? 

poniedziałek, 16 czerwca 2014

15. Krótka refleksja nad "Złodziejką Książek" Markusa Zusaka.

Witajcie!

Starałam się nagrać dla Was vloga, tak jak obiecałam już od dłuższego czasu. Niestety muszę stwierdzić, że nie nadaję się do tego, nawet moja wrodzona gadatliwość nie pomaga mi w tym. Cóż nie każdy jest stworzony do wszystkiego. Ale bez obaw, przy blogowaniu pozostanę i postaram się trochę bardziej ożywić tego bloga. (Chociaż i tak wiem, że mi się to nie uda, ale marzenia nie zostały przecież zabronione przez prawo, prawda)

Dzisiaj chciałam przedstawić Wam historię, którą może część z Was już zna, gdyż na przełomie (chyba) stycznia i lutego do kin weszła adaptacja tej niesamowitej opowieści. Mam tu na myśli „Złodziejkę książekMarkusa Zusaka, czyli w skrócie najpiękniejszą książkę świata. Nie czytaliście jej, ale widzieliście film! TO POWINNIŚCIE SIĘ TEGO WSTYDZIĆ! Dlaczego? Ponieważ film nie zawiera nawet w połowie tego, co książka, wątki zostały mocno ściśnięte, pozmieniane lub w ogóle usunięte z filmu. Ale o tym co mnie bulwersuje w tej adaptacji, potem, teraz chcę zwrócić Waszą uwagę na pierwowzór. 

Postaram się uniknąć spoilerów, by nie psuć zabawy osobom, które nie czytały książki. 



Akcja dzieje się trochę przed, oraz już w trakcie Drugiej Wojny Światowej. Zusak ciekawie pokazał, że wojna nie dotyczyła jedynie rządu, wojska i Polski (do czego zdążyliśmy przywyknąć czytając nasze lektury szkolne), mimo iż mamy małe wzmianki o Polsce, ale i także zwykłych obywateli niemieckich, którzy wcale tej wojny nie chcieli. Narrator słusznie zauważa, że jest tym już zmęczony i obserwowanie tego wszystkiego nie jest wcale przyjemne.
Narrator odgrywa tutaj niezwykle ważną rolę, ponieważ zna przyszłość i jak wredny wrzód na tyłku specjalnie spoileruje nam co się wydarzy dalej. Ale mimo wszystko, gdy załębimy się już w jego duszę, to mamy ochotę go mocno przytulić i pocieszyć.

Książka opowiada nam historię dziesięcioletniej Liesel, która zostaje odesłana przez matkę, razem z bratem, do rodziny zastępczej, do małego miasteczka koło Monachium. Niestety los chce, że brat nie przeżywa tej podróży i Liesel zmuszona jest do samotnego przystosowania się do nowej sytuacji. Podczas jego pogrzebu zabiera książkę, która wypada z kieszeni jednemu z grabarzy. I to właśnie ta książka staje się początkiem nowej pasji, do której miłość odkrywa w sobie Liesel. Słowa mają niezwykłą moc i nasza bohaterka ma tę przyjemność by je poznać.

I powiem wam, że na początku tak sobie dumałam nad książką i zastanawiałam się, co takiego może się w niej wydarzyć. Jakim cudem autorowi udało się zapełnić tyle stron opowiadając jedynie o małej dziewczynce, która kradnie książki. I naprawdę byłam zszokowana jak wiele cudownych sytuacji udało mu się wymyślić. Książka jest przepełniona humorem, pojawiają się w niej momenty wzruszenia, ale i totalnego załamania. Jednym słowem mamy olbrzymi garnek emocji. 

Bohaterowie, których poznajemy są wykreowani niesamowicie. Każdy jest inny, posiada swoją niepowtarzalną cechę, która odróżnia go od pozostałych. Wiemy, komu mamy kibicować, a kogo nienawidzić.

Szczerze nie wiem, co mogę więcej powiedzieć bez zdradzania szczegółów. Ogólnie książka jest piękna, napisana bardzo ślicznym i poetyckim językiem, ale jednocześnie zrozumiałym przez przeciętnego czytelnika. I mimo iż książka od samego początku przygotowuje nas na najgorsze, to i tak brniemy dalej chcąc dowiedzieć się, co dokładnie się wydarzy. 

Polecam Wam przeczytanie tej książki z całego serduszka, ponieważ potrafi ona poruszyć człowieka do tego stopnia, że przez dłuższy czas nie sięgnie się po następną książkę, bo zwyczajnie nie będziemy mogli przestawić się na inne uniwersum. (Jestem tego idealnym przykładem)


Można powiedzieć, że słowa to oddzielny bohater w powieści.


Uwaga! Tu mogą pojawić się delikatne spoilery!

Co do filmu to zawiódł mnie, nawet bardzo. Spodziewałam się, może rzeczywiście nieco skróconego opisu przygód małej Złodziejki, ale przynajmniej rzetelnego, w końcu to Twentieth Century Fox. A dostałam coś, czego bez przeczytania książki bym nie zrozumiała. Pamiętam, że gdy film wszedł do kin to chciałam się na niego wybrać i pewnie bym to zrobiła, gdyby nie książkowa wersja, którą zauważyłam pewnego dnia w Empiku. Stwierdziłam, że nie obejrzę filmu dopóki nie przeczytam książki i uważam, że zrobiłam dobrze.
Film mocno rozczarowuje. Oglądając go masz wrażenie, że to bardzo, bardzo, bardzo luźna adaptacja. Pominięto sporo szczegółów, które mogą się wydawać mało istotne, ale istotne przecież są. W książce biedota z Himmelstarsse była bardzo widoczna. Dzieci kąpały się raz na kilka tygodni, nosiły ciągle te same ubrania, były wychudzone. W filmie na okrągło padają słowa, że bohaterowie nie mają co jeść, są biedni i ledwo wiążą koniec z końcem, ale nie ma to odzwierciedlenia w tym co widzimy. Dzieci jak i dorośli są schludnie ubrani i zawsze umyci.
Owszem dostaliśmy ciekawie pokazaną Liesel, ale poza nią inni bohaterowie są tylko namiastką książkowych pierwowzorów. Rosa nie jest tą wredną i nieprzyjemną babą, przy której potrzebujemy czasu by ją polubić. Rudy został przedstawiony jako wieczne dziecko, które w ogóle nie ewoluuje. Owszem były w książce takie momenty wskazujące na dziecinność tego bohatera, ale z biegiem czasu stawał się poważniejszy, był sprytny, wiedział co zrobić by dostać to czego chce, stał się także bardziej dojrzalszy niż na początku. W przypadku Maxa nie czuje się tej więzi, którą miał on z Liesel. Ich przyjaźń była niesamowita i chwytała czytelnika za serce. Gdy w filmie opuszczał dom Hubermannów nie czułam nic.
W książce także kradzież była bardzo ważnym motywem. Liesel nie kradła przecież tylko książek, razem z Rudym należała do grupy, która kradła owoce z sadu bogatszych obywateli. W filmie ukradła ona trzy książki i już stała się tą wielką złodziejką, w książce długo pracowała na ten tytuł.
Pominięto wiele ciekawych i interesujących bohaterów, którzy mogliby doskonale urozmaicić ten film. Przecież Molching dzieliło się na ludzi dobrych, niechcących wojny, ale także na zwolenników Hitlera, w filmie praktycznie nie poznajemy tej drugiej części społeczności, a szkoda.
Nie wspomnę  już o całym procesie nauki w piwnicy, który przecież trwał miesiącami, a w filmie sprowadzono go do praktycznego minimum. Liesel ledwo otworzyła książkę, przeczytała napisy, które zrobił dla niej Hans i już była mistrzynią czytelnictwa. 
To tylko część zarzutów, które mam odnośnie tego filmu. Postanowiłam, że nie będę wymieniać wszystkich, bo ta notka chyba końca by się nigdy nie doczekała.
Wiem, że głównie czepiam się o duperele, ale według mnie to właśnie takie duperele sprawiają, że historia przeniesona na ekran jest wierna pierwowzorowi.



 Idealne pokazanie różnic w filmie i książce.

Nie mogę powiedzieć, że film był kompletnym gównem. Muzyka jak i dekoracje są idealnie dopasowane, obsada też nie jest najgorsza, ale wszystko inne pozostawia jeszcze wiele do życzenia. I mogę mieć tutaj jedynie żal do twórców, bo przecież to nie wina aktorów, że zaangażowano ich do pracy nad kiepską ekranizacją adaptacją.


Czytając „Złodziejkę..” udało mi się wyodrębnić kilka ulubieńców.

Ulubiony fragment: Moment, gdy Max prosi, aby Liesel obcięła mu włosy.
Ulubiony rozdział: Garnitury Anarchisty
Ulubiona postać: Liesel (która stała się jednoczesnie moją ulubioną postacią kobiecą w literaturze. Biedna Luna Lovegood spadła na drugie. Przykro mi.)
Ulubiona relacja: Liesel – Rudy


Markus Zusak jest australijskim pisarzem, który zasłynął właśnie ze „Złodziejki Książek” i doczytałam się wśród opinii ludu Internetu, że jeżeli pierwszą powieścią Zusaka, jaką przeczytamy będzie owa „Złodziejka..” to poprzednie utwory tego pisarza mogą wydać nam się zbyt proste i już nie tak genialne. Ja innych powieści Zusaka nie czytałam, więc nie mogę się niestety na ten temat wypowiedzieć, ale nie ukrywam, że to wyznanie trochę mnie zmartwiło, gdyż chciałam sięgnąć po „Posłańca”, a teraz mam co do tego lekkie obawy, bo „Złodziejka Książek”  postawiła poprzeczkę wyjątkowo wysoko, stając się moją ulubioną książką.


Dajcie znać co sądzicie o Złodziejce książkowej jak i jej filmowym odpowiedniku. Czy Was także wkurzyły wymienione przeze mnie kwestie czy traktujecie raczej film jako osobne dzieło, które Wam się podobało? Oraz podzielcie się opiniami jeżeli czytaliście inne powieści Markusa Zusaka.